Sprawa rytuału obrzezania, z chichotliwego tematu ogórkowego, w ciągu kilku tygodni przerodziła się w podobną burzę jak w 1995 r. spór o krzyże w pomieszczeniach publicznych, w 1999 r. o prawo nauczycielek-muzułmanek do noszenia w szkołach chust na głowach, w 2006 r. spór o minarety czy o uwzględnianie przez niemieckie sądy w sprawach obyczajowych szariatu – prawa muzułmańskiego.
Jeśli dodać jeszcze spór o celibat, molestowanie uczniów przez księży i pastorów, o granice prawa do krytyki i karykaturowania symboli religijnych i o ochronę uczuć religijnych przed bluźnierstwem, to można powiedzieć, że w Niemczech toczy się nowy Kulturkampf – walka o miejsce religii w świeckim państwie.
Zaczęło się od językowego nieporozumienia. 4 listopada 2010 r. w kolońskim gabinecie syryjskiego lekarza Omara Kezze przy miejscowym znieczuleniu obrzezany został czteroletni Ali al-Akbar. Następnego dnia rano matka, niedowidząca 39-letnia Tunezyjka, zbyt wcześnie zdjęła chłopcu opatrunek i przestraszona krwawieniem wybiegła w piżamie na ulicę wołając coś po arabsku. Przechodnie wezwali karetkę. Gdy w szpitalu lekarze tamowali krwotok, matka wypadła z drugiego piętra. Poranioną zawieziono do szpitala psychiatrycznego. Dziś wraz z synem prawdopodobnie mieszka w Tunezji.
Na początku 2011 r. prokurator wytoczył lekarzowi sprawę o uszkodzenie ciała. Z medycznego punktu widzenia lekarz był w porządku, więc sąd pierwszej instancji sprawę oddalił. Również w drugiej instancji, w maju 2012 r., sąd krajowy w Kolonii nie dopatrzył się winy lekarza. Niemniej obrzezanie uznał za trwałe i nieodwracalne naruszenie ciała, a więc sprzeczne z prawem.
Ta sentencja wywołała oburzenie w środowiskach żydowskich i muzułmańskich. W popularnym talk-show Anne Will berliński rabin Yitshak Ehrenberg zestawił koloński werdykt z Holocaustem, co było szytym grubą nicią moralnym nadużyciem.