Jak zauważa Michał Grzesiak, autor książki „James Bond. Szpieg, którego kochamy”, scenariusze kolejnych bondowskich epizodów poruszają ważne problemy społeczne, polityczne i gospodarcze, nurtujące świat w danym okresie. W latach 60. była to zimna wojna, w latach 70. kryzys energetyczny i początek odwilży w relacjach Wschód–Zachód („Szpieg, który mnie kochał”). Fabuły z ostatnich lat również odnoszą się do zmieniającej się rzeczywistości – rosnącego wpływu mediów na codzienne życie i manipulujących nimi ludźmi („Jutro nie umiera nigdy”) oraz wzrostu zagrożenia masowym terroryzmem („Casino Royale”).
Nie byłoby jednak popularności kolejnych obrazów, gdyby nie wizerunek głównego bohatera, którego odtwarzało już sześciu aktorów – a każdy z nich stawał się Bondem na miarę swoich czasów. Jak zwykle bywa w przypadku dzieł, które osiągają wielki sukces, początki wcale nie były łatwe. Producenci pierwszego filmu o Jamesie Bondzie, Harry Saltzman i Albert Broccoli, musieli pokonać niejedną przeszkodę, zanim udało im się przenieść przygody angielskiego szpiega na ekran.
Choć powieści Iana Fleminga o Agencie 007, który posiadając licencję na zabijanie (i na bycie zabitym, jak dopowiadał), bronił interesów Jej Królewskiej Mości na całym świecie, cieszyły się olbrzymią popularnością, problemem było znalezienie wytwórni. Żadne wielkie hollywoodzkie studio nie chciało zgodzić się na ekranizacje książek, twierdząc, że po pierwsze, są zbyt brytyjskie, a po drugie, zbyt nasycone seksem i przemocą. W końcu pieniądze zgodził się wyłożyć United Artist, a wybór ostatecznie padł na „Doktora No”, jedną z pierwszych powieści o Bondzie, opowiadającą o tym, jak superagent stara się powstrzymać stacjonującego na Jamajce złego doktora, który eksperymentuje z promieniotwórczością i chce przejąć amerykańskie rakiety kosmiczne.