Każda rozmowa o urzędowej polszczyźnie może być prosta – przynajmniej do momentu pojawienia się pierwszego cytatu. Bo co zrobić ze słynną, oprotestowaną ostatnio umową ACTA, skoro jej osią były wielokrotnie złożone zdania, długie często nawet na sto i więcej słów? Można oczywiście nie czytać. Problem pojawia się wtedy, gdy rzecz dotyczy potencjalnie każdego z nas i wywołuje falę społecznych protestów.
Oto jedno z kluczowych zdań tej umowy: „Bez uszczerbku dla prawodawstwa Strony dotyczącego przywilejów, ochrony poufności źródeł informacji lub przetwarzania danych osobowych, każda Strona zapewnia swoim organom sądowym, w cywilnych procedurach sądowych dotyczących dochodzenia i egzekwowania praw własności intelektualnej, prawo do nakazania sprawcy naruszenia lub domniemanemu sprawcy naruszenia, na uzasadniony wniosek posiadacza praw, by przekazał posiadaczowi praw lub organom sądowym, przynajmniej dla celów zgromadzenia dowodów, stosowne informacje, zgodnie z obowiązującymi przepisami ustawodawczymi i wykonawczymi, będące w posiadaniu lub pod kontrolą sprawcy naruszenia lub domniemanego sprawcy naruszenia”.
Trudno nawet próbować ten tekst tłumaczyć na powszechnie zrozumiały język. Tym bardziej że problem z nową polszczyzną – którą dr Katarzyna Kłosińska, sekretarz Rady Języka Polskiego, nazywa językiem polsko-unijnym – leży w dużej mierze właśnie w tłumaczeniach.
Unijna euromowa
Eurożargon, czy też euromowa – jak mówią o nim inni fachowcy, to efekt kompromisu między polszczyzną a angielszczyzną w wydaniu niebrytyjskim. Język pełen precyzyjnych, ale trudnych do zrozumienia pojęć, takich jak opłata prolongacyjna, cross-financing, pomoc de minimis.