Gdy Magda zaszła w ciążę w wieku 35 lat, była prezesem filii zagranicznej instytucji zajmującej się w Polsce doradztwem gospodarczym. Musiała poszukać sobie zastępcy (a raczej, jak od razu się domyślała, następcy). Szefostwo dało jej do zrozumienia, że ma szukać mężczyzny, a nie kobiety, która, nie daj Boże, też zaszłaby w ciążę. Na wstępie zastępcy-następcy zaoferowano wyższe wynagrodzenie. Było jasne, że prezesura nie będzie czekać na Magdę, gdy skończy się jej urlop macierzyński. Co prawda mogła sobie finansowo pozwolić, by w ogóle nie wracać do pracy, ale samo siedzenie w domu i zajmowanie się dzieckiem jej nie wystarczało.
Zaczęła rozglądać się za nową, bardziej elastyczną pracą. Niestety, nie pomogło ani doświadczenie, ani znajomość języków. Frustracja i zniecierpliwienie rosły. W końcu była pani prezes wylądowała w firmie znajomego, w dziale sprzedaży, na pół etatu. Mimo zawodowej degradacji i stresów związanych z nowymi wyzwaniami powrót do pracy pomógł Magdzie odzyskać równowagę psychiczną. Gdy przestała być tylko matką, wyszła do ludzi i dostała zadania do wykonania, odzyskała wiarę w siebie i własne możliwości. Współczesny standard.
Zachowanie pracy po powrocie z macierzyńskiego to dziś bodaj główny problem młodych matek. A dla większości kobiet powrót do pracy nie jest kwestią wyboru – muszą zarabiać na życie. Toteż decyzja o dziecku staje się czymś dramatycznym, wywraca życie do góry nogami, frustruje. W Polsce to problem tym dotkliwszy, że pomoc instytucjonalna w opiece nad dziećmi prawie nie istnieje, równy podział obowiązków z partnerem jest szlachetnym postulatem, nie wszyscy mają babcie chętne do zajmowania się wnukami, a na nianie stać tylko zamożniejszych. Co jednak najbardziej przeszkadza w normalnym ułożeniu sobie relacji praca–macierzyństwo?