Czwartek w nocy, ruch pod bramą zakładów mięsnych ciągły – z jednej strony kolejka traktorów z przyczepami, rolnicy odstawiają trzodę do bicia; z drugiej strony firmowe ciężarówki zakładów jadą z towarem dla sklepów. Tu wchodzi kwik, tam wyjeżdża cicha paczka z kodem kreskowym, a pośrodku ubojnia i rozbieralnia – czyli Maciek, Radek i inne chłopaki – jak jakiś smok, który połyka żywe, a pluje gotowym.
– Smok tu żre, tam sra – śmieją się wieczorem w pizzerii Wenecja.
Piątek po południu, wyspani po nocce, ubrani w eleganckie koszule, nażelowani – zwykłe, ciężko pracujące chłopaki przed trzydziestką zaczynają weekend. Nad pizzą wspominają – najbardziej tę wielką maciorę, która, gdyby nie klatka ubojowa, chybaby Maćka i Radka rozwaliła z wściekłości. Nie można powiedzieć przy nich rzeźnik – tylko ubojnik. Ale ubojnik może spokojnie mówić, że rżnie albo jedzie bydło – czyli ubija. Mówi się też świnka, krówka, byczek. Maciora aż cała się pokryła pianą, zanim ją pojechali i podwiesili pod sufitem do wykrwawienia.
– I skąd toto wie, że idzie pod nóż? – kręci głową Radek. – Takie mądre?
Halal
Na wschód od Warszawy – Mazowsze, Podlasie, Lubelszczyzna – rozciąga się zagłębie mięsne. Zakład co kilkanaście kilometrów – głównie rodzinne firmy, ale także mięsne spółki akcyjne – każdy zgodny z europejskimi wzorcami. Przy każdym jakaś atrakcja: sklep z mięsem w cenach hurtowych, sala weselno-bankietowa, restauracja, hotel. Na skrzyżowaniach dróg branża walczy na reklamy przedstawiające wędlinę, otwiera sklepy w miasteczkach należących do konkurencji, podkupuje sobie ludzi. Okoliczne wsie mogą przebierać w ofertach zatrudnienia – są domy, gdzie przy mięsie pracują trzy pokolenia.