I teraz po raz szósty została spalona. Tym razem tylko częściowo, bo personel okolicznych restauracji wybiegł w porę z gaśnicami. Na szczęście strażnicy miejscy, widząc pożar, natychmiast się schowali do służbowego samochodu i w tłumieniu ognia w ogóle nie przeszkadzali. Nie utrudniali społecznej akcji, dlaczego więc zostali natychmiast wyrzuceni z pracy? Przecież to bez sensu. Nie mogli przecież ośmieszać mundurów, bo w samochodzie mieli tylko małą gaśniczkę z pianą. Poza tym ci młodzi ludzie być może po raz pierwszy w życiu zobaczyli pożar w środku wielkiego miasta i chcieli sobie na niego spokojnie popatrzeć, żeby później mieć o czym opowiadać wnukom. A tu ich z pracy na bruk.
Aż tu nagle się dowiaduję, że powstał portal „katolickich lekarzy, którzy posiadają sumienie” – patronuje mu oczywiście prof. Bogdan Chazan. Może przecież tak być, że warszawscy strażnicy należą do tych samych katolików „posiadających sumienie”. A wtedy nie mogą ratować tęczy – symbolu szatana i wyuzdania seksualnego, bo klauzula im nie pozwala. Przecież tacy ludzie są na wagę złota: co trzeba, to ugaszą, a co wredne – niech się spali.
Jak wspomniałem, to już szósty pożar na placu Zbawiciela. Dla mnie to pożar siódmy. Po raz pierwszy widziałem czarny dym i tlące się tam gruzy, gdy 5 października 1944 r. wychodziliśmy z powstania do obozu w Pruszkowie. Miałem wtedy 7 lat i wszystko dobrze pamiętam.
Dziś w sprawie podpalanej z tępym uporem tęczy słucham prof. Hartmana, który mówi, że „faszyści, napadając wielokrotnie na to dzieło, uczynili z niego symbol”. Tak, to racja, najlepszy dowód, że dwaj urąbani obywatele nie podpalili kiosku, samochodu ani kawiarnianego parasola, tylko tęczę. Plac Zbawiciela stał się, można powiedzieć, miejscem zapalnym w walce społeczeństwa otwartego z kołtuństwem, betonem i niestety Kościołem, który sam dolewa oliwy do ognia.