Brakujące ogniwo inscenizacji
Polscy rekonstruktorzy Waffen SS. Żeby była bitwa, ktoś musi być Niemcem
Na nieczynnym poligonie pod Toruniem polskie mundury z drugiej wojny światowej przeplatają się z sowieckimi i hitlerowskimi. Rosjanie poćwiczą walkę w otwartym terenie, Niemcy potrenują w okopach. Po południu spotkają się na wspólnej bitwie. Tym razem będzie lajtowo – tylko zabawy taktyczne. Nie to co w czerwcu ubiegłego roku. Na manewrach à la Barbarossa pod Opolem rekonstruktorzy szli 20 km w upale, objuczeni skrzynkami z amunicją – jakieś 30 kg na plecach. Po całym dniu niektórzy zdejmowali buty razem ze skarpetami i pęcherzami na stopach. Za to żołnierski trud był autentyczny.
Zdarzało im się w mrozy spać w szałasie, zatęchłej piwnicy, ziemiance albo na sianie w opuszczonym gospodarstwie. Kilka grup rekonstrukcyjnych z Europy pojechało do Finlandii, gdzie mieszkali w namiotach w dwumetrowym śniegu przy temperaturze minus 40 st. C. Za okrycia mieli płaszcze i koce jak podczas drugiej wojny światowej, żadnych termoaktywnych ubrań, śpiworów i karimat. – Wiele osób myśli, że rekonstrukcja to przebieranka i zabawa w wojnę. Nie o aktorstwo tutaj chodzi, ale o zrozumienie historii. Chcemy na własnej skórze przekonać się, jak wyglądała codzienność podczas wojny – mówi Przemysław Nowakowski, ps. rekonstrukcyjny Franz Lipke, dowódca w Grupie Rekonstrukcji Historycznej Wiking.