Trochę pożył
Freddie Mercury zmarł ponad 30 lat temu. Gwiazda wciąż zarabia
Oprócz słynnego hitu „Bohemian Rhapsody” były też ekscesy i zabawa bez granic. Prócz koncertów na największych stadionach świata – galony najdroższego szampana, podane w aurze barokowego przepychu, do tej pory kojarzonego w powszechnej kulturze z figurami pokroju Marii Antoniny. Od śmierci Freddiego Mercury’ego minęło właśnie 23 lata i rockowy cyrk wciąż nie jest w stanie zmierzyć się z jego legendą. A jej niesłabnącej siły nie potrafią w pełni wykorzystać spadkobiercy dorobku wielkiego frontmana.
„Cecil B. DeMille rocka” – tak Mercury nazywał sam siebie u progu lat 80. DeMille był filmowcem, mistrzem bombastycznych hollywoodzkich widowisk lat 30.–50., na czele z „Kleopatrą” i „Dziesięciorgiem przykazań”. Freddie dyrygował już wtedy być może największym, a z całą pewnością najlepiej zarabiającym i najpopularniejszym zespołem na świecie. Od samego początku kariery wiedział też, że sukces w show-biznesie po części się odnosi, a po części kreuje. Więc jeśli kiedykolwiek faktycznie istnieli muzyczni herosi, których dzień składał się z dwóch godzin grania i 22 godzin orgii, alkoholowo-narkotykowych libacji oraz oddawania czci Lucyferowi (i jeszcze nie umarli w wieku 27 lat), najjaśniej świecił wśród nich wąs lidera Queen. „Ja nie będę gwiazdą – zwykł ponoć mawiać jeszcze jako Farrokh Bulsara. – Ja będę legendą”.
Sobotnia noc w Sodomie
Legendami obrosły liczne przyjęcia bachanalia, które wyprawiał już jako gwiazda, przy okazji i zupełnie bez okazji. Gdy w 1979 r.