Z punktu widzenia miłośnika muzyki rockowej taki seans to idealna forma zapalenia znicza wielkiemu Freddiemu Mercury’emu przed 27. rocznicą śmierci. Z punktu widzenia sztuki filmowej – pełen problemów efekt przeciągniętego procesu produkcji. Bo jak opowiedzieć w nieco ponad dwie godziny, z odpowiednią osią dramaturgiczną, historię grupy, która w tym składzie działała ponad 20 lat, a kulminacji i zwrotów akcji w jej karierze było wiele?
Zmieniający się w ciągu ośmiu lat produkcji zespół twórców ostatecznie opowiada historię rekordowo sprzedającej się angielskiej grupy rockowej (wynikami na brytyjskiej liście bestsellerów przebili Beatlesów) przez pryzmat głośnego koncertu na Wembley podczas charytatywnej imprezy Live Aid w 1985 r. i wydarzeń, które go poprzedzały. Emocje ekipa próbuje wykrzesać z konfliktu między frontmanem a resztą grupy, napędzanym z tylnego siedzenia przez osobistego menedżera Freddiego Mercury’ego i jego okazjonalnego kochanka Paula Prentera. Ten miał w pewnym momencie duży wpływ na decyzje wokalisty i rzeczywiście sporo namieszał w relacjach między muzykami Queen, a może i w osobistym życiu Freddiego, roznosząc plotki na temat jego prywatności. W scenariuszu „Bohemian Rhapsody” staje się jednak kozłem ofiarnym, zastępuje bardziej zniuansowane opowieści o mrocznych aspektach brytyjskiego show-biznesu lat 80. (narkotyki, obecne wtedy w ilościach hurtowych, tu pojawiają się w homeopatycznych) czy dokładniejszą relację ze skomplikowanego seksualnego życia Mercury’ego. Na jedno i drugie twórcy filmu, kierowanego także do młodszej widowni, pewnie nie mogli sobie pozwolić. To paradoks, że wiele szczegółów prywatnego życia gwiazdy, które eksponują – choćby strach przed spędzaniem nocy w samotności – znamy właśnie z relacji Prentera, też zresztą zmarłego na AIDS, na kilka miesięcy przed Freddiem.