Plac wybawiony
Zbawix: tęcza znikęła, kultowe miejsce zostało. To wciąż mekka turystów i hipsterów
Jarek Guła, twórca kilku warszawskich klubów, opowiadał kiedyś, jak sprowadził do Warszawy artystów na występ z okazji Dnia Uchodźcy. Nie amerykańskich czy angielskich, tylko hinduskich. I gdy tak jechali z lotniska, przez całe Śródmieście – a była godzina 22.00 w sobotę – Hindusi nagle z niepokojem pytają: „Gdzie jesteśmy?”. On na to: „W centrum”. „To gdzie są ludzie?”.
Tę anegdotę Guła przytoczył na łamach książki „Warszawa – w poszukiwaniu centrum”, której byłem współautorem. Wyszła mniej więcej 10 lat temu. Opowiadała o klątwie towarzyskiego centrum stolicy i o tym, jak prawie cały klubowy i kawiarniany ruch w stolicy po 1989 r., w trwodze przed mafią i wysokimi czynszami, uciekał na peryferia.
Klątwa ta zdawała się ciążyć również nad placem Zbawiciela, który do najruchliwszych miejsc wtedy nie należał. Tłumów nie przyciągał już sklep dawnej Centrali Rybnej, padła otwarta w latach 70. rybna restauracja Mesa (z wnętrzami stylizowanymi na prawdziwą mesę oficerską). Działała już kawiarnia Karma, powstała w miejscu największego sklepu płytowego w Polsce. Tę należałoby więc uznać za matkę nowego centrum towarzyskiego. Obok francuskie naleśniki sprzedawała Bastylia, którą uznać można za – powiedzmy – drugą matkę, bo cała okolica, tuż pod bokiem kościoła Najświętszego Zbawiciela, była dość przyjazna mniejszościom seksualnym. A skoro już kompletujemy rodowód, to dziadkiem zjawiska byłby lokal Corso – stara włoska restauracja, znana z tego, że dzieci przychodziły tu na lody, a pisarz Marek Nowakowski – na wódkę. Co jednak – zważywszy na temperament Nowakowskiego – nie czyniło z tego miejsca automatycznie salonu.
Dziś na plac Zbawiciela jako do salonu towarzyskiego Warszawy skieruje turystów gazetka z tanich linii lotniczych czy przewodnik „Lonely Planet”.