Mały leżał w stawie już od trzech tygodni, gdy zobaczyli na żółtym pasku w tefał, że jednak się wydało. Była połowa marca 2010 r. Zbieracze złomu wzięli długi patyk i dzióbli to w policzek. Ugiął się, znaczy że chyba człowiek. Zgon – dowiedzieli się z tefał – nastąpił w wyniku urazu jamy brzusznej.
Gdy opublikowano wizerunek NN, wiek ok. 22 miesiące, zwanego jeszcze wtedy operacyjnie Jaś, schowali się z córkami w pensjonacie wrocławskim, skąd śledzili, jak sprawy się toczą, wychodząc z pokoju raz dziennie na rodzinny spacer. Gdyby jednak potoczyły się niepomyślnie, powiedzą, że to W. skoczyła mu na brzuch. Taka z niej – powiedzą – żywotna czterolatka, czerpiąca dużo radości ze skakania po ludziach, jak po manekinach.
Odczekali tydzień. Nikt nie rozpoznał NN. Nawet babcia Z., której nie schodził z kolanek. Wrócili do Będzina.
Czy J. (tata) i B. (mama) byli aż tak uzdolnieni fabularnie, że przez ponad dwa lata współtworzyli przekonującą legendę niby-istnienia, przerwaną anonimowym donosem?
Babcia
Z. to matka J. Nieprzepadająca za tą B. z wytatuowaną różą na lewym ramieniu, którą przyprowadził pewnego sylwestra. Z. odbierała ją jako wielką panią niepracującą, w wiecznym połogu. W matczynej opinii nie pasowała do syna. On niebójkowy, prawie abstynent, epizodycznie ślusarz, rozwoziciel lodów, kierowca firmy pogrzebowej, niszczyciel dokumentów urzędowych.
Jednak Z. z każdym dzieckiem, a miał ich więcej z byłą kobietą, składała mu gratulacje. On też zdawał się nie mieć nic przeciwko. W krótkim czasie B. urodziła mu troje.