Życie wystawia nas na wiele niebezpieczeństw. Największy jednak niepokój wzbudzają zagrożenia statystycznie najmniej prawdopodobne: atak terrorystyczny, skażenie promieniotwórcze, katastrofa lotnicza. To jednak na ochronę przed nimi wydajemy setki miliardów dolarów rocznie. Ten rachunek nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem. To cena naszego strachu.
Choćby, jak niedawno, w krótkim odstępie czasu doszło do kilku katastrof lotniczych na świecie, ciągle nie ma racjonalnego powodu do obaw. Od samego lotu bardziej niebezpieczna jest jazda na lotnisko. Jak skrzętnie wyliczyli Brytyjczycy w książce „What is Safe? The Risk of Living In a Nuclear Age” (Co jest bezpieczne? Ryzyko życia w atomowej epoce), śmierć w wypadkach lotniczych ponosi jedna osoba na 2,5 mld km lotu, co jest ośmiokrotną odległością dzielącą Ziemię od Słońca. W wypadkach drogowych ginie jedna osoba na 8 tys. rocznie. Prędzej jednak zrezygnujemy z lotu samolotem, niż odstawimy na bok auto.
W swoich ocenach różnimy się od opinii ekspertów szacujących ryzyko, czyli prawdopodobieństwo zaistnienia jakiegoś wydarzenia. Różnice te pomierzył prof. Paul Slovic ze Stanów Zjednoczonych badający zjawiska percepcji zagrożeń. Pokazał on różnym grupom: ekspertom, działaczkom Ligi Głosujących Kobiet i studentom 30 zagrożeń, prosząc, by uszeregowali je od największego do najmniejszego. Eksperci za najbardziej niebezpieczne uznali pojazdy mechaniczne, następnie palenie papierosów i picie alkoholu. Elektrownie atomowe znalazły się dopiero na 20 miejscu. Ale elektrownie okazały się największą zmorą dla studentów i działaczek Ligi. Z kolei znacznie bezpieczniej czuli się studenci i działaczki ze zwykłą, nie pochodzącą z elektrowni atomowej, energią elektryczną, stawiając ją odpowiednio na 19 i 18 miejscu wśród zagrożeń. Zdaniem ekspertów, energia elektryczna powinna znaleźć się na 9 miejscu.
Strach atomowy
Różnica w percepcji zagrożeń kosztuje, a w przypadku percepcji zagrożeń nuklearnych kosztuje niezwykle dużo. Jedną z miar kosztów są nakłady ponoszone, by uratować jedno hipotetyczne życie zagrożone czynnikiem, któremu się przeciwdziała. Strach przed promieniowaniem jonizującym jest tak wielki, że przemysł jądrowy obłożono bardzo restrykcyjnymi przepisami i regulacjami. Wypada 2,5 mld dol. na jedno potencjalnie uratowane życie.
– To jeden z największych skandali XX w. – denerwuje się prof. Zbigniew Jaworowski, lekarz radiolog, wieloletni przedstawiciel Polski w UNSCEAR (Komitet Naukowy Narodów Zjednoczonych ds. Skutków Promieniowania Atomowego). – Radiofobia pochłania każdego roku miliardy dolarów zupełnie niepotrzebnie wydanych pieniędzy! O wiele bardziej by się przydały na szczepionki dla dzieci z biednych krajów. Tam można naprawdę uratować życie za kilkadziesiąt dolarów.
Zdaniem prof. Jaworowskiego, radiofobia jest skutkiem zimnowojennego wyścigu zbrojeń jądrowych. Obawy przed negatywnymi skutkami promieniowania na organizmy żywe spowodowały, że w 1959 r. Międzynarodowa Komisja Ochrony Radiologicznej (ICRP) przyjęła tzw. regułę LNT. Zgodnie z nią każda, nawet najmniejsza, dawka promieniowania jest niebezpieczna. Wcześniej w ochronie radiologicznej stosowano pewien próg, a dawki promieniowania nieprzekraczające go uważano za bezpieczne. – Absurdalność reguły LNT najlepiej zrozumieć, jeśli się ją hipotetycznie zastosuje do temperatury. Wiadomo, że temperatura 200 st. C będzie szkodliwa dla zdrowia, bo wywoła oparzenia. Zgodnie z regułą LNT szkodliwa powinna być również temperatura 20 st. C, w której akurat czujemy się bardzo dobrze – wyjaśnia prof. Jaworowski.
Efekty zastosowania reguły LNT stały się szczególnie widoczne po katastrofie elektrowni w Czarnobylu. Według amerykańskich szacunków, przeciwdziałanie rzeczywistym i wyimaginowanym, napędzanym irracjonalnym strachem jej skutkom kosztowało Zachód ponad 100 mld dol. Na przykład Norwegowie zdecydowali się likwidować mięso reniferów i dziczyzny o podwyższonej promieniotwórczości. Koszt operacji wyniósł 51 mln dol. Pieniądze wyrzucone w błoto, biorąc pod uwagę znikomy udział tego rodzaju mięsa w diecie.
– Najbardziej bezsensowna i kosztowna – zarówno ekonomicznie, jak i społecznie – była przymusowa ewakuacja setek tysięcy ludzi z okolic elektrowni. W wielu miejscach na świecie, gdzie są duże skupiska ludzkie, jak w Indiach w stanie Kerala, w Iranie lub w Norwegii, promieniowanie naturalne jest większe niż dawki, które pochodziły z uszkodzonego reaktora – twierdzi prof. Jaworowski. Z danych UNSCEAR wynika, że średnia globalna naturalna roczna dawka promieniowania wynosi 2,4 mSv (milisievert). W niektórych miejscach Francji sięga ona nawet 800 mSv. Na najbardziej zanieczyszczonych obszarach Białorusi, Ukrainy i Rosji zwiększona dawka nie przekraczała 1 mSv.
Co ważniejsze, badania prowadzone na osobach, które przeżyły wybuch atomowy w Hiroszimie, pokazują zdumiewające prawidłowości. Otóż średnio dożywają one bardziej sędziwego wieku niż Japończycy z próbki kontrolnej. Wyniki te skłaniają wielu badaczy do powrotu do sformułowanej w okresie międzywojennym koncepcji hormezy, czyli pozytywnego wpływu zdrowotnego niewielkich dawek promieniowania.
Strach żywnościowy
Boimy się również tego, co jemy. Największą katastrofą związaną z żywnością, która te obawy podsyciła do maksimum, była niewątpliwie epidemia BSE, czyli tzw. choroby szalonych krów (gąbczaste zapalenie mózgu). Zdaniem ekspertów, mimo odkrywania pojedynczych przypadków chorego bydła w różnych krajach, w tym w Polsce, epidemia powoli wygasa. Przypomnijmy, że sprawa rozpoczęła się w połowie lat 80. w Wielkiej Brytanii. W lutym 1985 r. padła krowa, u której zaobserwowano dziwne objawy chorobowe. Badanie przyczyn doprowadziło do ogłoszonej w listopadzie 1986 r. konkluzji: u krowy rozpoznano BSE. Wiadomość była zaskakująca, ponieważ wcześniej podobne w objawach schorzenie obserwowano, i to już od kilkuset lat, u owiec, pod nazwą trzęsawki (scrapie).
Potrzeba było dwóch lat, by zidentyfikować źródło infekcji. Okazała się nim mączka mięsno-kostna, którą karmiono krowy. Do jej przygotowania używano m.in. tusze padłego bydła i owiec. Zanim wprowadzono zakaz stosowania mączki, wiele zakażonej karmy dostało się na kontynent. Ponieważ proces inkubacji BSE trwa wiele lat, nic więc dziwnego, że odkrywane są kolejne pojedyncze przypadki choroby.
O wiele większym problemem było odkrycie w 1995 r. przypadków zachorowań na dotychczas bardzo rzadką i nieuleczalną chorobę Creutzfeldta-Jakoba. Zachorowania na tę nową odmianę vCJD powiązano z BSE. Wybuchła panika konsumencka. Gwałtownie spadła sprzedaż wołowiny, mimo że nie stwierdzono, by akurat mięso (podobnie jak mleko) było niebezpieczne. W 2003 r. międzynarodowy panel pod przewodnictwem prof. Patricka Cunninghama z Trinity College w Dublinie przygotował raport na zamówienie Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Zwierzęcych (EAAP). Wynika z niego, że globalny koszt BSE wyniósł 100 mld euro, w samej Europie 92 mld euro. Najbardziej ucierpiała Wielka Brytania, gdzie stwierdzono ponad 180 tys. przypadków BSE. Druga w kolejce była Irlandia, gdzie zidentyfikowano 1479 chorych krów. W Polsce pierwszy przypadek BSE zanotowano w 2002 r. Największą pozycją wyliczonych przez zespół Cunninghama kosztów były straty wynikające ze spadku sprzedaży mięsa.
Gdy w grudniu 2003 r. o pierwszym przypadku BSE powiadomiły Stany Zjednoczone – Korea, Japonia i Meksyk, najwięksi importerzy amerykańskiego mięsa, wstrzymali import. W Niemczech, gdy ujawniono pierwsze przypadki BSE, spożycie wołowiny na początku lat 2000 spadło o 45 proc. Każdemu niemal przypadkowi BSE towarzyszyła histeria mediów wieszczących nową epidemię. – Najgorzej, że nawet poważne tytuły myliły BSE z epizootią pryszczycy, jaka wybuchła w 2001 r. w Wielkiej Brytanii, sumując pogłowie bydła, które trzeba było zabić – komentuje prof. Henryk Lis. – Presja paniki skłaniała europejskich polityków do podejmowania absurdalnych decyzji. W Niemczech np. podjęto decyzję o wybiciu 400 tys. krów, u których nie stwierdzono BSE.
Panika jednak ustąpiła, także w Wielkiej Brytanii, najbardziej dotkniętej zarówno BSE, jak i vCJD. Spożycie wołowiny przekroczyło nawet stan sprzed kryzysu. Niewiadomą jest ciągle liczba osób, które jeszcze zachorują na vCJD. Okres inkubacji choroby jest bardzo długi i w zależności od modelu matematycznego, jaki przyjmą epidemiolodzy, mówi się, że mogą być nawet setki tysięcy ofiar. Ale Neil M. Ferguson, uczony zajmujący się biologią matematyczną w Oksfordzie, twierdzi, że realny szacunek to najwyżej 10 tys. chorych w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat (tyle osób umiera każdego roku w Wielkiej Brytanii tylko z powodu zanieczyszczenia powietrza pyłami cząsteczkowymi pochodzącymi ze spalin).
Strach wirusowy
Nie zawsze warto przesadzać z reakcją. Przekonał się o tym prezydent Stanów Zjednoczonych Gerald Ford w 1976 r. Zaczęło się w styczniu od śmierci osiemnastoletniego żołnierza. Autopsja wykazała, że nieszczęsnego rekruta zabił wirus świńskiej grypy. Mimo że nikt inny w koszarach nie zachorował, kierujący amerykańską służbą zdrowia ulegli panice. Ówczesny sekretarz zdrowia F. David Matthews oświadczył, że nadchodzi epidemia grypy, która będzie powtórką epidemii hiszpanki z 1918 r. (zmarło wówczas pół miliona Amerykanów). Zaalarmowany prezydent wystąpił z telewizyjnym orędziem, ostrzegając naród o zagrożeniu, któremu zapobiec mogą tylko masowe szczepienia.
Kongres przyznał dodatkowe fundusze na produkcję szczepionki, uchwalił także ustawę zwalniającą firmy farmaceutyczne z odpowiedzialności cywilnej w przypadku ewentualnych roszczeń ze strony osób, które doznałyby skutków ubocznych. Rząd przyjął także ustawę zabraniającą eksportu bezcennej szczepionki. Pod koniec roku okazało się, że cały wysiłek na nic. Epidemia nie wybuchła. Posypały się głowy, ucierpiał polityczny wizerunek Geralda Forda. Co gorsza, ucierpiał autorytet służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo zdrowotne Amerykanów.
Tymczasem prestiżowy magazyn „Foreign Policy” zwraca uwagę, że dziś czujność potrzebna jest jak nigdy. W lipcowo-sierpniowym numerze tego pisma zaproszeni eksperci przekonują, że globalna pandemia grypy jest tylko kwestią czasu. Wszystko wskazuje, że jej przyczyną będzie wirus ptasiej grypy H5N1. Michael T. Osterholm, specjalista ds. chorób zakaźnych z Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego USA, przypomina, że w 1918 r. grypa hiszpanka zabiła ok. 100 mln osób na całym świecie. Wirus H5N1 może być znacznie bardziej niebezpieczny. Jeśli ewoluuje do formy zakaźnej między ludźmi, umrzeć może nawet 360 mln osób.
Żadne państwo na świecie nie jest przygotowane do takiej epidemii. Poważnie podchodzą do problemu Wietnamczycy, którzy intensywnie pracują nad szczepionką. Ewolucja wirusa jest ciągle wielką niewiadomą. W styczniu 2004 r. H5N1 zabił 11 mln kurczaków w Wietnamie i Tajlandii, do kwietnia ofiarą wirusa padło 120 mln azjatyckich kurczaków. Pierwsze ofiary śmiertelne wśród ludzi pojawiły się już w 1997 r. w Hongkongu. Eksperci twierdzą, że historia rozwoju wirusa niepokojąco przypomina historię wirusa hiszpanki.
Co się stanie, gdy dojdzie do wybuchu pandemii? Przedsmak dała reakcja na stosunkowo ograniczoną epidemię SARS w 2003 r. Na chorobę tę zapadło 8437 osób, zmarło 813. Wybuchła globalna panika, w jej rezultacie Daleki Wschód został praktycznie odcięty od reszty świata. O blisko połowę spadła liczba pasażerów na liniach transpacyficznych. Łączny koszt paniki wywołanej tamtą epidemią szacuje się nawet na 60 mld dol., co przełożyło się na globalny spadek wzrostu gospodarczego. Jaka byłaby reakcja na prawdziwą pandemię, podczas której umierałyby dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi każdego dnia? Osterholm nie ma wątpliwości, że światowa gospodarka uległaby bardzo szybko załamaniu, a straty trudno nawet sobie wyobrazić.
Strach terrorystyczny
Promieniowanie, zatrute jedzenie, niewidzialne wirusy nie wyczerpują katalogu kosztownych strachów. Po 11 września 2001 r. dopisać do niego należy obawę przed globalnym terroryzmem. Obawę tę pogłębiają kolejne krwawe zamachy, do jakich doszło w Madrycie, Indonezji, Londynie. Ale mimo spektakularnej brutalności tych aktów przemocy, terroryzm ciągle jest niezwykle mało prawdopodobną przyczyną śmierci. Nawet w Izraelu, gdzie bomby zamachowców wybuchają niemal codziennie. Mimo też olbrzymiej liczby ofiar ataku na World Trade Center, w którym zginęło blisko 3 tys. osób, terroryzm w sensie ryzyka jest stosunkowo mało poważnym zagrożeniem dla Amerykanów. Prawdopodobieństwo śmierci w zamachu jest zgodnie z wyliczeniem amerykańskiego Center for Diseases Control jak 1 do 88 tys. Dla porównania: blisko dziewięć razy bardziej realna jest śmierć na skutek upadku z drabiny (1 do 10 tys.). W samym tylko 2001 r. 15 razy więcej mieszkańców USA zginęło w wypadkach samochodowych niż w WTC, każdego roku blisko 100 tys. umiera na skutek błędów w sztuce lekarskiej.
Niemniej jednak to terroryzm i walka z nim stały się wrogiem publicznym numer jeden. Priorytety muszą kosztować. Benjamin Friedmann, politolog z Massachusetts Institute of Technology, na łamach magazynu „Foreign Policy” wylicza cenę strachu. Wydatki na bezpieczeństwo wewnętrzne (w USA powołano między innymi superresort bezpieczeństwa) wzrosły do 50 mld dol., ale trwają naciski, by kwotę tę zwiększyć o kolejne 25 mld. Po wielkiej powodzi w Nowym Orleanie powszechnie krytykowano władze USA, że „walka z terroryzmem” i wojna w Iraku pochłonęły środki niezbędne dla ratowania miasta.
Przykładem kosztów, jakie wywołuje panika nieadekwatna do realnego zagrożenia, był alarm wąglikowy ogłoszony w Stanach Zjednoczonych w tydzień po zamachu na WTC, kiedy ktoś zaczął rozsyłać listy zawierające śmiercionośne bakterie. Otrzymały je 23 osoby, 5 zmarło na skutek zakażenia. Władze w odpowiedzi uruchomiły kosztowny program instalacji w urzędach pocztowych sprzętu monitorującego, opierając się na błędnej kalkulacji ryzyka. Pochodziła ona z szacunków wojskowych, którzy wiedzą, że „zmilitaryzowany” wąglik to jedna z najbardziej śmiercionośnych broni, której kilka gramów może potencjalnie zabić dziesiątki tysięcy ludzi. Tyle tylko, że osiągnąć taką skuteczność jest niezwykle trudno czy wręcz niemożliwe, nawet bardzo bogatym organizacjom terrorystycznym.
Dowiodła tego japońska sekta Aum, która na program rozwoju broni chemicznej i biologicznej wydała w latach 90. ponad 100 mln dol. Próby z wąglikiem praktycznie się nie powiodły, dopiero atak sarinem na tokijskie metro w 1995 r. doprowadził do śmierci 12 osób. Liczba ta, choć i tak zbyt wysoka, jest podobnie jak liczba ofiar wąglika w Stanach Zjednoczonych dowodem, że ryzyko ataku bioterrorystycznego lub chemicznego nie jest wielkim zagrożeniem. Amerykanie ponieśli o wiele większe straty w Iraku z prostego powodu – że zabrakło pieniędzy na wyposażenie pojazdów wojskowych w lepsze opancerzenie.
Friedmann, podobnie zresztą jak wielu innych analityków, przekonuje, że przesadzona reakcja władz sprzyja szerzeniu atmosfery zagrożenia nieproporcjonalnej do realnego niebezpieczeństwa. Jej paradoksalnym skutkiem może być tylko osłabienie zdolności obronnych społeczeństwa, na skutek m.in. pogłębiającej się nieufności, patrzenia na innych jak na potencjalnych zamachowców. W efekcie nieuzasadnionego lęku ulega degradacji kapitał społeczny, jeden z najważniejszych zasobów, jakim dysponują ludzkie zbiorowości wystawione na nadzwyczajne kryzysy.
Ekonomia strachu
Relacje między matematycznie wyliczonym ryzykiem, odczuwanym strachem i zachowaniami ekonomicznymi pojedynczych ludzi zainteresowały ekonomistów, i to tej klasy co Garry S. Becker. Becker, ekonomiczny noblista ze Stanów Zjednoczonych, przeprowadził wraz z Yoną Rubinstein z Izraela badania, których rezultatem jest opracowanie „Fear and the Response to Terrorism: An Economic Analysis” (Strach i odpowiedź na terroryzm: analiza ekonomiczna).
Swoje badania rozpoczęli od przyjrzenia się skutkom zamachów bombowych na izraelskie autobusy. Po zamachu z listopada 2001 r., w którym zginęły trzy osoby, liczba pasażerów w następnych dniach zmalała o 30 proc. Bliższa analiza pokazała, że z transportu publicznego zrezygnowały głównie osoby i tak rzadko z niego korzystające, kupujące jednorazowe bilety. Właściciele biletów okresowych na bombowe zagrożenie niemal nie zareagowali, nadal jeżdżąc autobusami. Podobnie kierowcy. Owszem, zmalała liczba chętnych do pracy, ale już zatrudnieni nie deklarowali chęci zmiany pracy.
Sceptyk stwierdzi, że zarówno kierowcy, jak i posiadacze biletów miesięcznych jeżdżą, bo muszą, i strach mogą sobie schować do kieszeni. Becker i Rubinstein popatrzyli więc, co dzieje się w kawiarniach. Dostrzegli tę samą prawidłowość. Przypadkowi goście, np. turyści, przestali się pojawiać w obawie przed zamachem. Ale stali klienci zostawiają tyle samo pieniędzy co wcześniej. Okazuje się, że identyczną zależność odkryli naukowcy francuscy, badający panikę konsumpcyjną wywołaną BSE w 2000 r. Osoby rzadko jadające wołowinę zrezygnowały z niej. Ale ci, dla których wołowina jest ważnym składnikiem diety, nie zmienili swych przyzwyczajeń.
Becker i Rubinstein konkludują, że matematycznie wyliczone ryzyko nie ma nic do rzeczy, jeśli chodzi o realne zachowania ludzi. Ich reakcje można nazywać irracjonalnymi, przesadzonymi, obruszać się na „ciemnotę” tłumu. Ale nawet minimalne ryzyko przekłada się na ogólny strach (tak właśnie działa terroryzm), który staje się stałym elementem życia. Ten strach to element emocjonalnych kosztów życia, z którymi, jak pokazują badania Beckera i Rubinstein, jesteśmy sobie w stanie poradzić. Stali konsumenci wołowiny, stali bywalcy kawiarni w Eljacie, regularni pasażerowie autobusów decyzję o pokonaniu strachu muszą podjąć raz i jest bardzo prawdopodobne, że zwycięży rozsądek, tzn. zostanie podjęta decyzja adekwatna do ryzyka. Klienci przypadkowi taki rachunek muszą robić przed każdym wejściem do kawiarni lub autobusu. To zbyt duży koszt, lepiej z niego zrezygnować.
Społeczeństwo ryzyka
Z kolei socjologowie dokładają swoje spostrzeżenia, zgodnie z którymi percepcja ryzyka jest mocno uzależniona od kontekstu społecznego i kulturowego. Wybitny niemiecki socjolog Ulrich Beck stworzył w latach 80. XX w. teorię społeczeństwa ryzyka. Jego zdaniem ryzyko jest pojęciem nowoczesnym, pojawiło się wraz z racjonalną epoką przemysłową i zastąpiło obowiązujące wcześniej pojęcie niebezpieczeństwa. Pojawienie się ryzyka, czyli matematycznej kalkulacji prawdopodobieństwa wystąpienia zagrożenia, to znak czasu, w którym rozum wspierany przez naukę i technikę obiecał poradzić sobie z niebezpieczeństwami, jakie nękały ludzi przednowoczesnych.
Zamiast tego, zdaniem Becka, pojawiły się nowe ryzyka, coraz częściej produkowane już przez samego człowieka (patrz wywiad z Ulrichem Beckiem, „Niezbędnik inteligenta” POLITYKA 25), jak choćby zagrożenie awarią elektrowni atomowej, niezdrową żywnością, globalnym ociepleniem. Skoro te ryzyka są produktem człowieka, to i ich percepcja jest procesem społecznym, w którym odzwierciedla się złożona tkanka relacji, system wartości, przekonań. I tak dla Amerykanów po 11 września najważniejszym ryzykiem stał się terroryzm, ogłosili więc światową wojnę z nim, nie rozumiejąc wstrzemięźliwości Europejczyków. Bo dla Europejczyków, doświadczonych choćby BSE, ważniejsze są inne ryzyka. I dlatego – ku wściekłości amerykańskiego biznesu biotechnologicznego – przeciwstawiają się żywności modyfikowanej genetycznie. Oczywiście, zróżnicowana jest sama Europa. Francuzi ciągle zakorzenieni w tradycji racjonalistycznej nie mają problemu z zaakceptowaniem energetyki jądrowej, ale związane z nią ryzyko (w sensie matematycznym, jak pokazaliśmy, zaniedbywane) jest nie do przyjęcia dla bardziej „zielonych” Niemców.
Na poziomie społecznym, podobnie jak indywidualnym (co pokazali Becker i Rubinstein) wyliczone matematycznie ryzyko nie ma żadnej realności. Nabiera jej dopiero w procesie społecznej recepcji, podczas którego ustala się hierarchia postrzeganych przez ludzi strachów. Może być zupełnie odmienna od ocen ekspertów. Nie boimy się jeździć samochodami, choć ryzykujemy wiele, bo koszt strachu pokonaliśmy już dawno, wsiadając do auta w dzieciństwie z rodzicami. Wielu z nas protestuje jednak przeciwko energetyce jądrowej, bo nawet minimalny koszt strachu związany z ryzykiem awarii okazuje się emocjonalnie zbyt wielki, by z nim walczyć.
W książce „The Risk Society and Beyond” (Społeczeństwo ryzyko i ponad nim) podsumowującej 15 lat teorii społeczeństwa ryzyka, Beck stwierdza, że liczone przez ekspertów ryzyko ma charakter wirtualny. Realności nabiera dopiero wówczas, gdy się zmaterializuje, jak to się stało np. 11 września 2001 r., albo gdy stanie się częścią rzeczywistości społecznej. Polityk, który podejmuje kosztowne często decyzje, mierzyć się musi z rzeczywistością dla niego najtwardszą – społeczeństwem.
To zaś podatne jest zarówno na argumenty racjonalne, jak i ciągle, wbrew zapowiedziom scjentystów o postępującej racjonalizacji życia, zakotwiczone jest w myśleniu mitycznym. Tyle że stare mity zastępowane są przez nowe, a jednym z najsilniejszych jest mit Frankensteina. Postać dr. Frankensteina została wymyślona na początku XIX w. przez Marry Shelley. To naukowiec, który stwarza na ziemi żywą istotę, potwora wymykającego się spod kontroli. Od pojawienia się powieści Shelley mit Frankensteina został przetworzony i opowiedziany na nowo setki razy za pomocą filmu, komiksu, literatury (by wspomnieć sprzedawane w milionowych nakładach techno-thrillery Michaela Crichtona). To m.in. ten mit kształtuje społeczną wyobraźnię i powoduje, że gotowi jesteśmy płacić miliardy, by uniknąć spotkania z Frankensteinem.