O (nie)zmienności Wigilii
Wigilijne tradycje Polaków: ma być jak dawniej. Czyli jak?
Pozornie mechanizm tych akurat świąt wydaje się sprzyjać trwałości. Obchodzone raz do roku, zgodnie z określonym scenariuszem, hołdujące rodzinnym przyzwyczajeniom i katolickiej teologii. Nie tylko nie ma tutaj miejsca na zmianę, przeciwnie, najbardziej szanuje się właśnie repetycję. Powrót do tego, co znane i oswojone. Wszechobecna gdzie indziej zmienność w tym wypadku „krzepnie” i „truchleje”. W istocie jednak dałoby się napisać obszerną kulturową historię Wigilii, której postać ulegała wielokrotnym modyfikacjom. I rzecz kolejną – o tym, jakie modyfikacje w tę niezmienność właśnie wprowadzamy.
Scenariusz najstarszy
Zacznijmy od przyjrzenia się tym mitycznym tradycjom. Jedną z najstarszych i dość szczegółowych relacji obchodów Bożego Narodzenia w Polsce pozostawił Julian Ursyn Niemcewicz. Urodzony w 1757 r. na Polesiu, późniejszy dramaturg, pisarz i historyk, tak wspominał czas swojego dzieciństwa: „Wigilia Bożego Narodzenia była wielką uroczystością. Od świtu wychodzili domowi słudzy na ryby. (…) Dnia tego jednakowy w całej Polsce był obiad. Trzy zupy, migdałowa z rodzynkami, barszcz z uszkami, grzybami i śledziem, kutia dla służących, krążki z chrzanem, karp do polewy, szczupak z szafranem, placuszki z makiem i miodem, okonie z posiekanymi jajkami i oliwą itd. Obrus koniecznie zasłany być musiał na sianie; w czterech kątach izby jadalnej stały snopy jakiegoś niemłóconego zboża. Niecierpliwie czekano pierwszej gwiazdy; gdy ta zajaśniała, zbierali się goście i dzieci, rodzice wychodzili z opłatkiem na talerzu, a każdy z obecnych biorąc opłatek, obchodził wszystkich zebranych, nawet służących, i łamiąc go, powtarzał słowa: bodajbyśmy na przyszły rok łamali go ze sobą”.
Zacznijmy od przyjrzenia się tym mitycznym tradycjom.