Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w sierpniu 2000 r.
Nie możemy przestać mówić. Możemy co najwyżej zamilknąć, ale nasze ciało, postawa, mimika, gest, wygląd przesyłają nieustanne komunikaty otoczeniu; komunikaty, których nie umiemy do końca kontrolować, a dzięki którym inni mogą się o nas dowiedzieć więcej, niż byśmy chcieli.
Anegdota, w której student przynosi na zajęcia z teorii komunikacji rozkład jazdy, ma już długą brodę. Teoria komunikacji jest dziś rozbudowaną dziedziną wiedzy, a jednym z pytań, które stawia, jest kwestia, ile procent naszego porozumiewania się stanowi język, a ile komunikaty niewerbalne. Teza, że te ostatnie to aż 93 proc., wydaje się nieco przesadzona. Inne teorie mówią o 70, 65 lub 60 proc. Ale nawet gdyby uznać, że te szacunki mają tyle samo sensu co liczenie aniołów na końcu szpilki, prymat sygnałów wizualnych w porozumiewaniu się nie ulega wątpliwości. Podczas naszych rozmów pod warstwą tego co słyszalne rozgrywa się druga, czasem dramatyczna, konwersacja. Mowa ciała to rodzaj precyzyjnego kodu, którego nie potrafimy może opisać, ale który rozumiemy i którym wszyscy umiemy się posługiwać.
Uśmiech wicemiss
Gdy język mówi jedno, a ciało drugie, zwykliśmy ufać ciału. Wyjątkiem są dzieci, które traktują przekaz werbalny dosłownie, dopóki nie nauczą się, że słowa mogą kłamać. Mimika i gesty także oszukują, ale zbyt długo nie da się ich utrzymywać pod kontrolą. Nawet aktor kiedyś przestaje grać.
Za najbardziej wiarygodne uchodzą źrenice i stopy. Źrenice – ponieważ zupełnie nad nimi nie panujemy. Rozszerzają się, gdy widzimy coś atrakcyjnego. Korzystają z tego m.in. zakochani (patrząc sobie w oczy sprawdzają zaangażowanie partnera) i chińscy jubilerzy (śledząc zainteresowanie klientów oferowanymi kolejno precjozami). Jeśli zaś chodzi o stopy – są uczciwe, bo zwykle zostawiamy je same sobie. Gdy więc skupionej twarzy słuchacza towarzyszy postukiwanie stopą o podłogę, to znaczy, że najchętniej by już wyszedł. Gdy zaś noga założona na nogę zaczyna „kopać powietrze”, to znak, że znudzenie przeradza się w agresję.
Sygnały wysyłane przez nasze ciało mogą sobie przeczyć. Często przywoływanym przykładem jest finał wyborów miss, gdy promiennie uśmiechnięte dziewczęta cieszą się wraz z nową królową, ale coś w ich oczach mówi, że chętnie wytargałyby ją za włosy.
Niespójny przekaz osłabia wiarygodność, natomiast dobrze zsynchronizowana z językiem mowa ciała ją wzmacnia. Stwierdzono, że gestykulujący nauczyciele i wykładowcy mają lepsze efekty dydaktyczne. Przekaz niewerbalny działa czasem lepiej od werbalnego. Wiedzą o tym politycy, adwokaci, prezenterzy telewizyjni. Dziś, gdy skondensowanie jak największej ilości informacji w jak najkrótszym czasie ma wymiar finansowy (choćby w reklamie czy negocjacjach biznesowych), mowy ciała można się uczyć na specjalnych kursach. Zarabiają na niej także wydawnictwa publikujące podręczniki mowy ciała i choć niektóre przypominają prostotą sennik egipski, mają nabywców.
Do języka ciała można mieć talent. Podobno nie jest on zależny od rasy czy inteligencji, ale od osobowości. Ekstrawertycy mówią ciałem o wiele lepiej niż np. osoby dogmatycze. W literaturze przedmiotu opisany jest przykład Fiorello La Guardii, burmistrz Nowego Jorku w latach 40., który znał angielski, włoski i jidisz. Gdy przemawiał w telewizji, a fonia była wyłączona, obserwator znający cechy tych trzech kultur mógł określić, jakim językiem akurat mówi.
Dzielenie włosa
Mowa ciała to pierwotna forma porozumiewania się ludzi. Według niektórych teorii natura właśnie po to wyposażyła nas w widoczne białka oczu i niewrażliwe na słońce wnętrza dłoni (białe nawet u ciemnoskórych), byśmy lepiej się komunikowali. Niektóre zachowania niewerbalne dzielimy z innymi naczelnymi, zwłaszcza te sygnalizujące dominację, uległość czy strach. Wśród badaczy nie ma jednak zgody co do tego, ile w naszej mowie ciała natury, a ile kultury.
Desmond Morris, autor słynnej „Nagiej małpy”, skłonny jest szukać genezy wielu naszych zachowań w ewolucyjnej przeszłości. Mają ją na przykład ruchy brwi sygnalizujące zmiany nastroju. Marszczymy je w sytuacjach zagrożenia, bo odruchowo chronimy oczy, ale także gdy przejawiamy agresję – jest to zdaniem Morrisa reakcja wtórna (oczekiwanie odpowiedzi na sprowokowany atak). Unoszenie brwi w sytuacjach zaskoczenia, oczekiwania czy niepokoju ma z kolei rozszerzyć pole widzenia. Podobnie ze szczęką – w sytuacji strachu podbródek się cofa, a przy ataku wysuwa do przodu. Dlatego mamy tendencję, by mężczyzn o silnej kwadratowej szczęce uznawać awansem za twardzieli.
Morris szuka biologii wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi podkreślanie, czasem do absurdu, różnicy między tym co męskie i kobiece. A więc wyskubując brwi, naszywając epolety, ściskając talię gorsetem wzmacniamy jedynie kody, które zapisała w nas ewolucja. Sprawa się komplikuje, gdy chodzi o włosy. We włosach natura splata się z kulturą w trudny problem. Takie gesty jak nerwowe skubanie włosów (atawistyczna pochodna czepiania się futra matki) czy drapanie się w głowę (hamowana agresja – ręka unosi się do ciosu i skonsternowana udaje, że nie o to chodziło) kładzie Morris po stronie biologii. Ale już z długością włosów nie bardzo wiadomo co zrobić. W naszej kulturze za sprawą św. Pawła, który uznał, że długie włosy przynoszą mężczyźnie niesławę, przede wszystkim krótka fryzura uchodzi za męską. Biologicznym uzasadnieniem mógłby być fakt, że podczas walki samiec mógłby być schwytany za włosy. Ponadto łysienie powodują męskie hormony, bywa więc ono kojarzone z potencją. Jak dowodzi pewien nowojorski psychiatra, „łysa głowa czyni całe ciało fallicznym”. A więc supermęskie znaczyłoby całkiem łyse. I rzeczywiście czasem gwiazdorzy filmowi golą głowy, by dodać sobie atrakcyjności. Z drugiej strony jednak mężczyźni są z natury bardziej owłosieni niż kobiety, a więc im więcej włosów, tym więcej męskości i mocy, by wspomnieć choćby Gilgamesza czy Samsona.
Mniej problemów jest z męskim brzuchem, spokojnie można go umieścić po stronie kultury. Jeszcze sto lat temu okazały brzuch podkreślony dewizką był symbolem statusu i oznajmiał, że jego właściciel nie musi oszczędzać na jedzeniu. Dziś, gdy modna jest młodość, nosi się brzuchy płaskie. I biologii nic do tego.
Czytaj także: Mowa ciała – dlaczego jej opanowanie bywa istotne dla polityków
Sherlock w Japonii
Sherlock Holmes był mistrzem czytania mowy ciała. Słynny detektyw z drobnych gestów, mimiki czy stroju wysnuwał całe opowieści o ludziach. Jednak, jak pisze amerykański antropolog Edward Hall, w Japonii Sherlock Holmes byłby bezradny. Hall, w przeciwieństwie do Morrisa, szuka w niemym języku przede wszystkim kulturowego podłoża. Podkreśla, że własne wzorce, wśród których nawet nieświadomie świetnie potrafimy się poruszać, bo wydają się nam naturalne, wręcz wrodzone, na gruncie innych kultur tracą swoją oczywistość.
Siedzący bezczynnie Europejczyk czy Amerykanin sygnalizuje, że można do niego podejść nie przeszkadzając mu, bo nic nie robi; w przypadku Hindusa czy Indianina Navajo już tak nie jest. Hall sugeruje, że można z tego wyciągnąć wniosek, jaką wagę dana kultura przypisuje pracy i aktywności.
Podobnie ze spóźnieniami – dla nas godzina opóźnienia to już jawne lekceważenie, w innych kulturach całkowicie mieści się w normie, bo nie liczą czasu tak skrupulatnie jak my i być może wcale nie przypisują mu linearnej natury.
Euroamerykanie mają tendencję do patrzenia rozmówcy w oczy, podczas gdy Afroamerykanie raczej uciekają wzrokiem. Przy zetknięciu tych dwóch nacji to, co miało być sygnałem zainteresowania, zostanie odczytane jako napastliwość. Podobny problem pojawi się podczas rozmowy Latynosa z Europejczykiem. Ten pierwszy będzie stale napierał, a drugi cofał się. Latynos uzna swego rozmówcę za sztywniaka, Europejczyk będzie zdegustowany, że ktoś dyszy mu w twarz i opryskuje śliną.
Teoretycy komunikacji podzielili kultury na kontaktowe i bezkontaktowe. Te pierwsze cechuje bezpośredniość i częsty dotyk, drugie – raczej dystans. Być może ma tu znaczenie klimat, bo kultury kontaktowe leżą raczej w strefach ciepłych (Arabia Saudyjska, Francja, Grecja, Włochy), a bezkontaktowe w chłodniejszych (Skandynawia, Anglia, Niemcy). W latach 60. w kilku różnych punktach świata przeprowadzono eksperyment polegający na obserwowaniu, jak często dotykają się w czasie rozmowy ludzie w kawiarni. W Puerto Rico naliczono 180 dotyków na godzinę, w Paryżu – 110, na Florydzie – 2, a w Londynie – 0. Za to w krajach bezkontaktowych, jakby zastępczo, częściej hołubi się i głaszcze zwierzęta domowe.
Każda kultura ma swój język ciała z wewnętrznym słownikiem i składnią, dlatego obcym czasem tak trudno się porozumieć. Pokazuje to historia kontaktów amerykańsko-japońskich. Amerykańscy jeńcy w czasie II wojny nie chcieli respektować japońskich wzorców okazywania szacunku, bo niskie ukłony ze sztywną górną częścią tułowia uwłaczały ich godności. Japończycy odebrali to jako lekceważenie i atak na podstawy ich życia. Gdy po wojnie obie nacje zaczęły współpracować, Amerykanie uczyli się japońskich powitań, wprawiając partnerów w konsternację. Rozmówcy o równym statusie muszą zacząć i skończyć ukłon równocześnie. Wymaga to perfekcyjnej koordynacji i Japończycy czuli zakłopotanie, nie mogąc zsynchronizować ruchów z partnerem. Z kolei Japończycy próbujący naśladować amerykański styl bycia uznali go za tak ceremonialny i skomplikowany, że niemożliwy do podrobienia. Podręcznik dla japońskich biznesmenów opisuje, że gdy dwóch Amerykanów spotyka się w interesach, towarzyszy temu hałas i poklepywanie, a w pewnym momencie obaj, jak na sygnał, sięgają po cygara i częstują się nawzajem. Najpierw obaj odmawiają, a w końcu cygaro przyjmuje ten o niższym statusie.
Chłopaki nie płaczą
To znowu prawda o lokalnym zasięgu, bo na przykład w Iranie – płaczą. Tam od mężczyzn oczekuje się manifestacji stanów emocjonalnych, a ci, którzy tego nie robią, nie są godni zaufania. Irańczycy chętnie czytują poezję, obejmują się, trzymają za ręce. Kobiety zaś uchodzą za praktyczne w sposób zimny i wykalkulowany.
W Japonii natomiast nie płaczą także kobiety. Za atrakcyjne uważane są bowiem te o zamkniętym sposobie bycia. Nie powinny także się uśmiechać, być może dlatego, że w tamtej kulturze śmiech o wiele częściej niż u nas sygnalizuje zakłopotanie, a nie radość.
W naszym kręgu kulturowym emocje przystoją raczej kobietom, ale to nie jedyna różnica między płciami w mowie ciała. Z badań wynika, że kobiety mają tendencje do przyjmowania raczej uległych i podporządkowanych, a nie dominujących postaw. Prezentują bardziej zwartą sylwetkę (nogi złączone, ramiona przy ciele), a związek między statusem a zajmowaną przestrzenią jest wprost proporcjonalny. Osoby dominujące nawet odręcznym podpisem zajmują więcej miejsca na papierze. Rzadkim widokiem jest kobieta spacerująca z rękami założonymi do tyłu, a to jedna z najbardziej dominujących postaw, którą przekłada się na słowa: jestem u siebie, nie muszę się chronić, bo nikt nie może mi zagrozić.
Kobiety lepiej odczytują i przekazują emocje. Intensywniej posługują się ekspresją mimiczną. Śmieją się niemal dwukrotnie częściej i dłużej niż mężczyźni, ale męski uśmiech postrzegany jest jako bardziej uczciwy i szczery. Uśmiech jest przekształconą w toku ewolucji pierwotną ekspresją strachu, z czego niektórzy wyciągają wniosek, że kobiecy śmiech często ma na celu neutralizację agresji otoczenia, odwrócenie groźby konfrontacji; bywa sygnałem ugodowości i szukania kompromisu.
Kobiety rzadziej niż mężczyźni inicjują dotyk, a w mowie ciała dotyk implikuje władzę. Dotykający jest postrzegany jako ktoś o statusie wyższym niż dotykany, bo dotyk to rodzaj inwazji w czyjąś indywidualną przestrzeń.
Nie wszystko OK
Gesty tak jak słowa mają swoją historię i etymologię. Wypięcie na kogoś pośladków ma, jak się okazuje, magiczną genezę. Krągłe pośladki to specyficznie ludzka część ciała, ludzie Średniowiecza byli zatem przekonani, że diabeł ich nie posiada. Wystarczyło się wypiąć, by wzbudzić jego zazdrość i odwrócić zły wzrok. Był to zatem sposób na odpędzanie sił nieczystych, z którego korzystał nawet sam Marcin Luter. Rzeźbami wypiętych postaci zdobiono kościoły i twierdze. Podczas burzy ludzie wypinali się w drzwiach swoich domów. A ponieważ diabeł w miejscu pośladków miał drugą twarz, zwrot „pocałuj mnie w dupę” brzmiał groźnie, bo kojarzył się z satanistycznymi obrzędami praktykowanymi przez czarownice. Teraz jest tylko wulgarny.
Podobnie rzecz ma się z pluciem. Wierzono, że ślina zawiera cząstkę duszy, więc w ten sposób dawano ofiarę bogom. Ślina miała moc magiczną, pluto więc przy zawieraniu paktów, składaniu ślubów, dobijaniu targów, a także, by zażegnać niebezpieczeństwo. Dziś już tylko żartem spluwamy przez lewe ramię, a oplucie kogoś stało się aktem wrogości.
Czasem gesty zyskują treść przez pomyłkę, tak jak kciuk podniesiony na znak, że wszystko jest OK. Zwykle sądzi się, że to na pamiątkę rzymskiego znaku darowującego życie gladiatorom. Skierowany w dół kciuk oznaczał śmierć, ale chcąc gladiatora oszczędzić chowano kciuk, zaciskając na nim cztery pozostałe palce. W starożytnym Rzymie kciuk podniesiony do góry oznaczał to, co dziś podniesiony do góry środkowy palec, a więc: „siądź sobie na tym”, by nie przywoływać bardziej dosadnej egzegezy. A ponieważ w niektórych krajach (np. Grecji czy Libanie) rzymski gest zachował pierwotne znaczenie, lepiej z nim uważać.
Zawiłą ewolucję przeszedł gest odchylania małego palca. Często można go zobaczyć u postaci kobiecych na dawnych obrazach religijnych. Podobno był to znak, że artyście pozowała modelka swobodnego prowadzenia. Mały palec symbolizował więc wolność seksualną. I tak przejęły go dziewiętnastowieczne feministki, które trzymając filiżankę odchylały mały palec, podkreślając poparcie dla idei równości płci. Potem gest ten spowszedniał i trafił na salony jako przejaw eleganckich manier. Dziś jest już tylko śmieszny.
Gesty będące substytutami słów czy zwrotów nazwano w teorii komunikacji emblematorami. Ponieważ tak jak brzmienie słów w danym języku są one całkowicie arbitralne, ten sam gest w jednej kulturze może znaczyć zupełnie co innego niż w innej; co więcej, zupełnie niespodziewanie może mieć znaczenie obraźliwe lub wulgarne. Tak jest np. z „figą”, która u nas oznajmia: „nic z tego”, a gdzie indziej bywa komentarzem seksualnym, gestem protekcjonalnym czy zniewagą. Tak oczywisty dla nas przejaw złości, jak uderzenie pięścią w stół, w niektórych krajach azjatyckich jest gestem obscenicznym. Odruchowe postukiwanie środkowym palcem w złączone palce drugiej dłoni może się bardzo źle skończyć w krajach arabskich, gdzie w ten sposób kwestionuje się obyczaje czyjejś matki, sygnalizując: „masz pięciu ojców”. Wkręcanie środkowego palca w policzek, czyli tzw. śruba policzkowa, we Włoszech jest komplementem (zarówno dla talentów kucharza, jak i damskiej urody), w Hiszpanii sugeruje zniewieściałość, a niemiecki kierowca komunikuje w ten sposób opinię o stanie umysłu innych użytkowników drogi.
Od pewnego czasu jednak, głównie dzięki mediom, tworzy się ponadnarodowy kanon gestów. Przede wszystkim upowszechnia się niewerbalny angielski, czego przykładem jest choćby znak zwycięstwa (V), który u nas stał się symbolem Solidarności. Gesty, jak słowa, podlegają modom, jedne zanikają, na ich miejsce przychodzą inne. Coraz rzadziej „gramy na nosie” czy rysujemy kółko na czole. Lekko démodé jest gest Kozakiewicza, zastąpiony przez bardziej kosmopolityczne „pokazanie palca”. Ostatnie trendy to gest telefonowania (trzy środkowe palce zgięte, kciuk skierowany do ucha, a mały palec do kącika ust), który trafił do nas razem z telefonią komórkową, oraz wręcz nadużywane kreślenie w powietrzu cudzysłowu na znak, by wypowiedź potraktować metaforycznie.
Choć ponadkulturowy kod gestów coraz szybciej rozprzestrzenia się na świecie, warto z nim uważać. Przekonuje o tym przypadek pewnego brytyjskiego profesora, który podczas wykładu na uniwersytecie w Kairze wyłożył nogi na biurko, czym wywołał rozruchy studenckie. Na Bliskim Wschodzie jest to gest skrajnie obraźliwy. Nawiasem mówiąc jeszcze nie tak dawno także u nas nie mieścił się w przyjętych kanonach mowy ciała.
W artykule wykorzystano m.in. „Magię ciała” Desmonda Morrisa, „Bezgłośny język” Edwarda Halla i „Bez słów” Włodzimierza Głodowskiego.