Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA w czerwcu 2002 r.
W zatęchłej, niedużej sali paruje pot, szeleszczą łańcuchy, dudni walka. Chłopcy w skupieniu, niczym w transie, podążają wzrokiem za pięścią trenera, kreślącą ruch w powietrzu. Chwilę potem małe pięści walczą z ciężarem rękawic. Rumiane buzie wykrzywia grymas wysiłku. – Ludzie się gorszą, że boks to mordobicie – zasępia się trener. – A my tym dzieciakom wpajamy sportowe zasady. Sztukę obrony. Czystość walki.
Malutki pokój trenera, duszna przebieralnia i bokserski ring ukryte są za taflą drzwi przed oczami popołudniowych klientów, wypełniających handlowe centrum w warszawskiej Hali Mirowskiej. Na stole w kanciapie piętrzą się zeszyty: rok urodzenia, imię, nazwisko, adres, badania lekarskie chłopców. Z zeszytów można wyczytać, kto pchnie zaraz połyskliwe drzwi na tyłach ceglastej hali i z twardą, męską powagą na ośmioletniej twarzy uściśnie na przywitanie dłonie kompanów walki. Potem wrzuci na siebie szorty, koszulkę i z nabożnym zapałem, w rytm dyskotekowo-hiphopowych dźwięków dobiegających z magnetofonu, ruszy truchtem po sali, raz po raz rzucając się w pompkach i przysiadach na podłogę. To 8-letni Marco i jego brat 9-letni Michael, 8-letni Adam, 10-letni Marcin, 15-letni Konrad, 16-letni Krystian i 17-letni Rafał.
– Trenerze, to od mamy – tuż przed treningiem Adam przynosi do pokoiku siatkę z ciastem dla trenera juniorów warszawskiej Gwardii Romana Misiewicza.
Adaś, jak błyskawica reagujący na komendy trenera, stoi już na głowie, na rękach, rozciąga nogi w szpagatach. – Chłopaki są zapatrzone w trenera czasem lepiej jak w ojca – ocenia innego dnia trener Stanisław Łakomiec, ćwiczący juniorów w zastępstwie, jako że trener Misiewicz gra akurat płatnego mordercę w telewizyjnej reklamówce szkoły filmowej. – Z juniorami jest radocha. Mało czego oczekują, a jak się wychowa szczeniaka, to frajda.
– Dziecko milionera na ring nie trafia – opowiada trener Zbigniew Raubo w różowym pawilonie pośrodku blokowiska. Odszedł z Gwardii, by ćwiczyć w nowocześnie wyposażonym prywatnym klubie Nokaut w Warszawie. – Częściej są to dzieciaki z wielodzietnych rodzin, z gorszych dzielnic, które chcą się pokazać, wybić się własną siłą. Myślą, że najważniejsze to założyć rękawice i zacząć się bić. A to nie tak.
Waleczne iskierki
Na salę trafiają czasem przypadkiem, bo przyprowadzi starszy brat, bo spodobają się pokazywane w telewizji zawody, bo tata zna trenera, bo w szkole była bójka, w której nie najlepiej im poszło, więc chcą nauczyć się bić. Czasem – wiedzeni marzeniem o powtórzeniu kariery znanego pięściarza, bywałego na światowych ringach, a teraz spoglądającego z plakatów rozlepionych po osiedlowych salkach.
– Dwa lata temu jeden trener robił zakupy u mnie w budce – opowiada mama Marca i Michaela. Przechodzi przez bazar pod halą, raz po raz wita się ze znajomymi handlarzami. – Widział, że maluchy biegają po bazarze. Słuchaj, mamy w hali klub bokserski. Twoje chłopaki trochę małe, ale niech spróbują – zaproponował. 6-letni Marco i 7-letni Michael, pół-Włosi wychowywani tylko przez mamę, trafili więc na salę, po której kręcą się do dziś. Częściej zwieszają się z drabinek i ganiają po kątach, niż zakładają bokserskie rękawice.
– Ciągle go nosi. W szkole zawsze musi być tam, gdzie coś się dzieje – mówi tata 10-letniego Marcina, zerkając na ring, po którym drepczą w podskokach na chudziutkich nogach mali bokserzy, uderzając rękawicami większymi od głów. – Więc mu mówię: Musisz coś trenować, co wolisz: piłkę, judo, boks? I jakoś mu boks przypasował. Marcin, nieśmiały, drobny blondyn, na sali nie błaznuje, skrupulatnie odlicza pompki podczas rozgrzewki, kask i rękawice rozpalają mu w oku waleczne iskierki.
– Chłopak musi umieć się bronić – stwierdza tata 8-letniego Adama przy kolacji w niedużej kawalerce, do której trafił z żoną i trojgiem dzieci z własnych ośmiu pokoi w Groznym. Włącza kasetę wideo z nagraniem rosłych gmachów, szerokich alei, leniwie spacerujących mieszkańców miasta. Na zdjęciach w albumie Adam dumnie pręży się w gimnastycznych pozach, podziwiany przez roześmianą rodzinę. – U nas taka historia, że trzeba się bić.
Kasetę zastępuje już inna, pokazuje dziurawe, sterczące kikuty, szare pogorzelisko, zmasakrowane ludzkie szczątki. Adaś z tym samym uśmiechem zawadiaki, z jakim wpatrzony w trenera biega po sali, przejeżdża palcem po gardle.
Podczas treningów Adam ćwiczy najpilniej. Trener każe 150 – on zrobi 200 brzuszków. Trener zagapi się na siłowni i zrobi zbyt długą przerwę – Adam krzyczy: czas start! Trener nie zdąży jeszcze powiedzieć, Adam ma już na rękach rękawice. Ciosy zadaje szybko, precyzyjnie, z siłą niepasującą do wątłych ramion 8-letniego chłopca.
Przeflancowany łobuz
„Trener wpaja swojemu uczniowi szacunek wobec przeciwnika i samokontrolę” – napisano na zaproszeniu Gwardii na zawody. – To wszystko moje dzieci – uśmiecha się trener Raubo patrząc na kolejnych pojawiających się w drzwiach Nokautu nastolatków. Zbigniew Raubo zaczął trenować boks bez wiedzy rodziców w Górniku Boguszowice, kiedy miał 16 lat; przegrał pierwszych osiem walk, dziś jest m.in. czterokrotnym mistrzem Polski w wadze muszej.
Trener – silny, z kilkoma medalami na koncie, często z podobnym życiorysem jak ci, którzy trafiają do niego na trening – budzi wśród swoich chłopców respekt, czasem zastąpi ojca, którego brak w domu. – Trener to autorytet – opowiada w trenerskim pokoju, bogato zdobionym w sportowe trofea, Paweł Skrzecz, trener koordynator sekcji bokserskiej Gwardii. – Kiedy ja zaczynałem, mój trener Wienczysław Kosynow obiecał mamie, że zadba o to, żebyśmy pokończyli z bratem szkoły. I tak było. Tak samo ja się potem o chłopaków martwiłem.
– Moi z wieczorówki matury dzisiaj piszą – zamyśla się trener Stanisław Łakomiec. – Jak chłopak chce trenować, musi skończyć szkołę.
– Orientuję się, komu jak idzie w szkole. Jak ma problemy, jest zagrożony z kilku przedmiotów, to jadę wyjaśnić – dodaje Roman Misiewicz. – Porozmawiać. Jak pedagog z pedagogiem.
Co, jeśli do klubu trafia łobuz albo notowany bandyta?
– Trafił mi się chłopak, rocznik 1982, który siedział już w kryminale za narkotyki i rozboje – przyznaje Zbigniew Raubo. – Ale ja nie mam prawa go przekreślać. Muszę wierzyć, że da się go wyprowadzić na ludzi.
Na ludzi udało się wyprowadzić trenerowi m.in. tegorocznego mistrza juniorów w wadze koguciej (54 kg), Krzysia. Trener mówi, że jeszcze trzy lata temu z Krzysia był mały skurczybyk z Wołomina, a dziś wróży mu olimpijską przyszłość.
– Fajniej się bić tu niż na ulicy – uśmiecha się 17-letni Krzyś, jeden z jedenaściorga rodzeństwa. – Ale na ulicy boks też się przydawał. Jak bracia zaczynali jakąś rozróbę, to ja czasem musiałem za nich dokończyć.
– Krzysiu był na tyle młody, że się go jeszcze dało przeflancować – wyrokuje inny trener. – Ale jak na salę trafia 18-latek, cały obwieszony łańcuchami, to ja od razu widzę, po co on przyszedł. Pobije się trochę, poduczy, zobaczy, że boks to harówa, pot po jajkach cieknie, pieniądze żadne, no to pójdzie, ukradnie dwa radia z samochodu i więcej będzie z tego miał. A za kilka lat może go zobaczę w Mercedesie, w ciemnych okularach, jak będzie wiózł torebki z proszkiem dla dzieciaków. Takiemu boks pewnie ani w niczym nie pomoże, ani nie zaszkodzi.
Trenerzy przyznają, że – bywa – szkolą przyszłych ulicznych bandziorów. Boks takich przyciąga. Argumentują jednak, że ten, który w boksie zostanie na dłużej, nie będzie musiał leczyć kłębiących się w mięśniach frustracji na ulicy, ten zaś, który od boksu odchodzi, by tłuc innych – pewnie i tak byłby łobuzem, tyle że z kijem bejsbolowym zamiast z wyuczonymi kilkoma ciosami.
Podrastający chłopcy, spragnieni walki i sukcesu, do którego wystarczy przecież siła i pięści, często wykruszają się już po kilku tygodniach. – Jeśli ze stu chłopaków będzie pięciu zawodników, to mówi się, że trener ma wielkie szczęście – ocenia Zbigniew Raubo. – Bez prawdziwej motywacji do treningów, bez wytrzymałości, samozaparcia, chłopak szybko się frustruje. Chciał odnieść sukces, a tu trzeba żmudnie pracować, więc rezygnuje.
Za plecami trenera Raubo, wśród lustrzanych ścian, kilkunastu chłopców ustawionych w równym rzędzie, każdy w półrozkroku, z lekko pochyloną głową, ugiętym karkiem miarowo wyrzuca ramiona i pięści, kontrolując ich ruch skupionym wzrokiem. Trener raz trochę podniesie, raz opuści łokieć, poprawi nachylenie sylwetki. Cicho, nudno.
Niemieckie marzenia
Boks w chłopięcych marzeniach to wielki show transmitowany w telewizji, walka w sali wypełnionej po brzegi widzami. Giganci wagi superciężkiej szalejący po ringu, oglądani na całym świecie. Złote ciosy nokautują przeciwnika w sekundzie, wygrane przychodzą szybko, przynoszą olbrzymie pieniądze.
Salki z odchodzącą ze ścian farbą, rzężący magnetofon, przysiady, skakanki nie bardzo pasują do tego obrazu. Nie bardzo pasuje też treningowa mordęga. Może dlatego, że choć boks hobbystyczny wśród dorosłych japiszonów stał się ostatnio modny, boks juniorów, rokujących zawodowe nadzieje, raczej kuleje. – Mamy teraz zdecydowanie mniej chłopaków niż kiedyś – ocenia w hali warszawskiej Legii Wiesław Rutkowski, od dwóch lat trener kadry kadetów i juniorów Polskiego Związku Boksu. – Kiedyś było więcej chętnych, więc była i większa selekcja. Dziś chętnych brak, więc bierze się każdego. A wcale nie jest tak, że jak przyjdzie mięśniak z marginesu społecznego, to będzie dobrym bokserem. On siłą nic nie zdziała. Do boksu potrzeba głowy.
– Każda dyscyplina sportu wymaga odmiennych predyspozycji – opowiada w kościelnej kancelarii w podwarszawskiej Radości ksiądz Mirosław Mikulski, kapelan polskiego sportu, bokser hobbysta, który w latach 1990–1996 prowadził na Pradze 11 parafialnych sekcji sportowych dla dzieci, w tym bokserską. – Boks ściągał tych niepokornych, krnąbrnych, zadziornych. Chłopaków z Brzeskiej, Ząbkowskiej, Stalowej. Wymagał od nich wytrwałości w trudzie, porządkował ich. Nie miałem ambicji wychowywać bokserów. Chciałem tylko, żeby ci chłopcy zamiast pałętać się po ulicach uczyli się sportu, który w swojej definicji jest szlachetną sztuką samoobrony.
Czy zasady boksu zmieniają na lepsze bandziora z ulicy, czy też to raczej chuligan wykorzystuje potem naukę do burdy ulicznej? – Boks w założeniach jest moralnie dobry – odpowiada ksiądz, autor pracy naukowej o moralności w boksie. – Boks ma taką moralność, jak ten, co go uprawia. Etos boksu to etos boksującego.
Czego uczą trenerzy swoich chłopców?
Roman Misiewicz: – Główna zasada to nie dać się. Na ringu i w życiu.
Zbigniew Raubo: – Nie dać sobie zrobić krzywdy.
Paweł Skrzecz: – Nie przyjąć żadnego ciosu.
Stanisław Łakomiec: – Wyprzedzać myśli przeciwnika.
Niewielka sala przed godz. 19 powoli pustoszeje, za lustrzanymi drzwiami znikają krótko strzyżone, spocone głowy, wtapiają się w sklepowy tłum. Jak zawsze Michael i Marco maszerują przez bazar do domu, na Marcina czeka przy szatni tata, Adam, w przerwach treningu rozrabiaka, grzecznie bez słowa jedzie z ojcem do kawalerki. Czasem w domu już po sparingu, już bez hardych w grupie kolegów, mały bokser wtuli się w mamę i pochlipie: że tu boli głowa, tu trochę ręka i jeszcze tu policzek.
– Tata mówi, że jak Adam będzie ćwiczył od małego, to może się wybije. Zrobi w Polsce karierę, zostanie tu i będzie kimś – tłumaczy przy kolacji siostra Adama Asia, która – tak jak rodzice – marzy, żeby wrócić do nieistniejącego domu.
O czym marzą mali bokserzy?
Mistrz Polski Krzyś: – Żeby wyjechać do Niemiec i tam walczyć za porządne pieniądze. I odpocząć w końcu od szkoły.