Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA we wrześniu 2003 r.
Prostytucja? To jest dziewiętnastowieczne określenie – mówi Robert. Mężczyzna, który świadczy ten rodzaj usług paniom, nie jest jakimś tam prostytutem, traktowany jest jak drogi krem: luksus z górnej półki.
Jeśli kobieta chce zrobić ondulację – idzie do fryzjera, chce znaleźć męża – udaje się do biura matrymonialnego. Chce seksu – przychodzi do Roberta, a ściślej on do jej mieszkania lub do hotelu, który ona wynajmuje, jeśli nie mieszka sama. Jest to usługa, nic więcej. Przykładanie do tego miar etycznych jest głupie.
Robert mówi, że jest studentem, zarabia na czesne i życie na przyzwoitym poziomie. Nie ma stałej taksy. Siedzimy w warszawskiej kawiarni Szparka. – Nie wyglądasz na bogatą – mówi. – A za poniżej 300 zł nie pracuję. Masz swoje lata, ale może być miło. Mam dwudziestocentymetrowy wzwód. Podoba mi się twój biust, więc nie bądź skrępowana.
Ze starszymi bywa ten kłopot, że są częściej od młodszych skrępowane. Łakną szczypty uczucia przy końcu życia intymnego, choć wiedzą, że o żadnym uczuciu tu nie może być mowy. Pragną na przykład pogłaskania. Za pogłaskanie się nie płaci. Tylko za samą penetrację. Robert czasem pogładzi gratis, lecz tego nie lubi. Chce wejść do waginy, wyjść i zarobić. Głaszcząc starsze ciało czuje zwiotczenie skóry, a to przeszkadza.
– Chłopak do towarzystwa myśli ginekologicznie – mówi prof. Zbigniew Lew-Starowicz. – Skupia się wyłącznie na genitaliach kobiety. Nie jest ważne, jaka ona jest poza nimi. Dla niego jest młoda i ładna, bo taką mu podsuwa usłużna wyobraźnia.
Robert jest profesjonalistą. Afrodyzjaki nie są mu potrzebne.