Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 11 czerwca 2014 r.
Nasza klasa polityczna nie osiągnęła jeszcze takiego poziomu pisania i czytania ważnych wystąpień politycznych jak Barack Obama. Rzadko słyszy się tak znakomite przemówienie jak to, które wygłosił prezydent Stanów Zjednoczonych w Warszawie. Do tego potrzeba dwustu lat demokracji. Demokracja bowiem to najlepsza szkoła uwodzenia wyborców. Wszystko się liczy – dorobek, treść przekazu, kultura, prezencja, sylwetka, czytanie, a nawet wdzięk. „Chwilo, trwaj!” – napisała jedna z blogerek na blogu „en passant”, która dała się porwać Obamie.
Faktycznie, trudno było pozostać obojętnym wobec porywającego przemówienia prezydenta USA. Prezydent największego mocarstwa powiedział to, co Polska chciała usłyszeć. To był miód na nasze serca. Że upadek komunizmu zaczął się w Polsce, że nie ma wolności bez solidarności, że Lech Wałęsa historyczną postacią jest, że Polska – tylekroć osamotniona i zdradzana – nigdy już nie będzie sama, podobnie jak Litwa, Łotwa, Estonia i inne państwa regionu, że bezpieczeństwo nasze i USA jest nierozdzielne, że XIX- i XX-wieczna polityka stref wpływów i dominacji dużych oraz silnych (czytaj: Moskwy) nad małymi i słabymi należy do przeszłości, że Ukraina i każdy inny kraj ma prawo decydować o swojej przyszłości, że aneksja Krymu jest złem. Putin na pewno nie był szczęśliwy z powodu festiwalu wolności w Polsce, teraz rzecz w tym, jak utrzymać dialog z Rosją.
Pewien wybitny znawca dyplomacji podpowiedział mi, że tym przemówieniem Barack Obama naprawił gafy, jakie popełnił wobec Polski. Gorzką decyzję o rezygnacji z tarczy antyrakietowej ogłosił 17 września, nie wiedząc, że była to rocznica napaści ZSRR na Polskę w 1939 r. Na uroczystości ku czci m.in. Jana Karskiego w Białym Domu pomylił się i powiedział o „polskich obozach koncentracyjnych”. Nie dotarł także na pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tym razem żadnej gafy nie popełnił, wygłosił znakomite przemówienie, które było ozdobą szeroko zakrojonych obchodów rocznicy odzyskania wolności. „Thank you, Mister President!” – chciałoby się powiedzieć, pamiętając, że realia nie są takie piękne i np. nikt nie wie, jak odzyskać Krym.
Była to chwila wytchnienia od nienawiści, poniżania, ubliżania, tak częstych w naszej, a może we wszelkiej, polityce. Uroczystości jubileuszowe to był sukces Polski. Sukces polskiej polityki historycznej, tym bardziej godny podkreślenia, że rząd często bywa oskarżany, iż nie ma wizji przeszłości ani przyszłości, nie ma korzeni, zaniedbuje bitwę o przeszłość, zamiast myśleć o historii – okrawa jej nauczanie w szkołach, a troskę o historię złożył w ręce IPN, do którego powstania i prosperity Platforma walnie się przyczyniła.
Tym razem prezydent i rząd znaleźli się na poziomie, nie wstydzili się zawartego w 1989 r. kompromisu, Okrągłego Stołu, częściowo wolnych wyborów. Nie wszystkim się to podobało, a jeden były premier wolał nawet tego nie oglądać. Nie chciał znaleźć się w towarzystwie Buzka, Belki, Millera i innych byłych premierów, obok Wałęsy i Kwaśniewskiego, a nade wszystko w pobliżu Komorowskiego i Tuska. Wybrał więc mniejsze zło. Podobno Obama ciężko ten afront przeżył. Rozchmurzył się dopiero, kiedy zdążył do Warszawy, zanim Lech Wałęsa udał się do Mławy. Niestety, Obama nie znalazł czasu, by odwiedzić w szpitalu byłego premiera, cierpiącego na alergię. Tak się nie robi, Mister President!
Obserwując wydarzenia na placu Zamkowym z udziałem Obamy i 40 rozbójników (których obecność była niewątpliwym sukcesem naszego kraju, prezydenta Komorowskiego i polskiej dyplomacji), zastanawiałem się, w jaki sposób opozycja będzie starała się pomniejszyć znaczenie tych wydarzeń. Wysiłki były wielorakie. Pomniejszanie Obamy (to prezydent kiepski i schyłkowy, nie umywa się do Reagana). Zlekceważenie wydarzeń poprzez własną nieobecność. Uznanie minionych 25 lat za porażkę Polski, zmarnowany czas, straszną III RP. Obniżenie rangi wydarzeń jako rzekomo poświęconych Ukrainie, a nie Polsce. Krytyka wystąpienia Obamy za ogólnikowość, brak konkretów, rozwianie złudzeń o dwóch amerykańskich dywizjach na stałe w Polsce. Wreszcie przypominanie, że wszystko, co mówiono na temat Rosji i krajów ościennych, już dawno powiedział prezydent Lech Kaczyński.
Na pewno nie dostaliśmy tyle, ile byśmy chcieli, o wszystkim można dyskutować i taka dyskusja o słabościach polskiej transformacji, nierównościach, rozwarstwieniu etc. się toczy, ale jednego nie rozumiem: jak można, pardon, sr... na własne państwo? Najbardziej antypolska propaganda nie jest bowiem uprawiana w USA, w Niemczech czy w Rosji, ale tutaj, pod latarnią, w Polsce. W „Gazecie”, która mieni się „Polską”, profesor Piotr Gliński, niedoszły kandydat na premiera, prezydenta kraju i stolicy, pisze elegancko, że mamy sojusz postkomuny z transformacyjną pseudoelitą uwłaszczoną na naszym majątku, sytą, zakłamaną, odklejoną od rzeczywistości, groteskową w swoim świątecznym obciachu.
„Nie cieszę się z wolności i na nią pluję” – pisze publicysta gazety zwanej „Polską”. Jego zdaniem III RP składa się wyłącznie z substancji mniej przyjemnej niż błoto. „Mamy gównianą naukę, na uczelniach wybitni uczeni o niczym nie decydują, a rządzi zaprzyjaźniony z ubecją rektor, stojący na czele sitwy głupawych karierowiczów. (...) Gównianą kulturę (...) gdy chodzi o treść, jest wielkie nic. Gówniane sądy, w których orzekają komunistyczne popychadła oraz ich dzieci. (...) Gówniany biznes z dziadygami z PRL, których cały talent polega na umiejętności ułożenia się z aktualnym układem politycznym. I tysiącami przedsiębiorców, którzy słyszą od nich, że wyżej ch... nie podskoczą. Gówniane media...”. A jeśli komuś coś się w III RP udało, „to zawsze wbrew ludziom z gówna, stojącym 4 czerwca na honorowych trybunach”.
Na ulicy Mysiej w Warszawie, tam gdzie kiedyś mieściła się cenzura, odsłonięto pomnik wolności słowa. Szkoda, że nie wszyscy umieją z niej korzystać.