Klasyki Polityki

Golgota u Sowy

Czy wypada kląć za państwowe pieniądze?

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 2 lipca 2014 r.

Czy wypada kląć za państwowe pieniądze? Czy cały się trzęsę z oburzenia i zamierzam złożyć w prokuraturze zawiadomienie o możliwości użycia słów niecenzuralnych za publiczne pieniądze? Wulgarne słownictwo niektórych naszych mężów stanu, dzielnie podsłuchanych przez obrońców demokracji i wolności słowa, wzburzyło media od lewicy do prawicy. Od „Wyborczej” po „Rzeczpospolitą” – szeroki jest front oburzenia. Nawet dziennikarscy bracia bliźniacy, którzy nazywają premiera „fircykiem”, nie przepuszczą okazji, żeby nie wytknąć ministrom braku elementarnej kultury. Jarosław Mikołajewski pisze w „Wyborczej”, że podsłuchani rozmówcy porzucili kulturę oraz niezależność własnej estetyki, i przeciwstawia im (słuchajcie! słuchajcie!)… Sprawiedliwych, którzy w czasie Holocaustu zdobywali się na odwagę, nonkonformizm i niezależność. Moim zdaniem nie trzeba przywoływać Holocaustu, żeby zrozumieć polityka w knajpie. Że też publicysta, nawet żeby zrozumieć wyrazy na cztery litery, musi jechać do Jerozolimy.

Niektórzy panowie z restauracji Sowa&Przyjaciele postanowili się odprężyć, byli przekonani, że nikt ich nie słyszy (ha! ha!), nie ma w towarzystwie pań, a że w każdym mężczyźnie drzemie chłopiec, więc jeśli nie rzuci mięsem, to jaki z niego man? Prywatnie wolno, więc o co chodzi? Mnie się to nie podoba, wulgaryzmów nie używam, nawet kiedy się potknę lub uderzę, wołam nie wiadomo dlaczego „O, Jezu!”. Mimo wszystko, nie zamierzam przyłączać się do chóru oburzonych, że oto ministrowie klną za państwowe pieniądze. A niech klną, byle nie jedli! Zgadzam się z Mikołajewskim, że „czytając to, co powiedzieli, więcej dowiemy się o nas samych niż o nich”.

Polska reakcja na golgotę w restauracji to festiwal obłudy. Przypomina to pewne wydarzenie w Stanach Zjednoczonych w latach 80. ubiegłego wieku. Senator Gary Hart, młody, przystojny i wykształcony, kojarzył się z Kennedym, miał, oczywiście, żonę i dzieci jak trzeba. W 1984 r. był faworytem demokratów na prezydenta. Aż tu nagle w mediach pojawiła się fotografia, niechybnie zdobyta nielegalnie przez paparazzich, na której widać było senatora w towarzystwie atrakcyjnej panienki na pokładzie jachtu. Jeden „pstryk” paparazziego przekreślił świetnie zapowiadającą się karierę młodego polityka. Próbował kandydować jeszcze cztery lata później, ale dostał zaledwie kilka procent głosów. Jako polityk był skończony. Później zrobił doktorat w Oxfordzie, wykładał na wielu uniwersytetach, był przewodniczącym kilku komisji państwowych, w tym tak wrażliwej, jak komisja USA–ZSRR, ale jako polityk był spalony. Wchodząc na pokład żaglówki z inną niż ślubna kobietą, Gary Hart popełnił polityczne samobójstwo, jak gdyby skoczył do morza – zjadły go rekiny. A dokładnie – media i paparazzi, z których co drugi łajdaczy się na potęgę. Ale im wolno.

Kultura amerykańska jest purytańska i zakłamana, podobnie jak polska. Tamtejsze jachty kołyszące się majestatycznie w marinach i motele rozrzucone wzdłuż autostrad widziały niejedno. Słowa takie jak fuck, bull­shit i słynne SOB (sk…syn) fruwają w powietrzu, prywatnie używają ich nawet prezydenci (choćby Theodore ­Roosevelt), ale oficjalnie polityk musi być jak żona Cezara.

Nic tak dużo nie kosztowało Clintona jak afera rozporkowa. W kraju najbardziej brutalnych powieści, seriali i filmów polityk musi być kulturalny, bo on reprezentuje nas, a przecież My jesteśmy samym dobrem. Uosobieniem tego My jest polityk. My możemy używać plugawego języka i podrywać panienki, ale on – broń Boże! Chce być politykiem, to niech nam nie daje złego przykładu. My nie zdradzamy naszych żon i mężów. No, może raz czy drugi, ale to było dawno i nieprawda. Nam wolno, bo nie jesteśmy politykami.

Pod względem obłudy jesteśmy w czołówce światowej. Gazety, które śladem posła Hofmana piszą, że „trup Tuska płynie Wisłą”, załamują ręce nad grubiaństwem Belki i Sienkiewicza. Tymczasem wystarczy wyjść na ulicę, żeby usłyszeć plugawy język, nawet ze strony małych dziewczynek. Cytowałem tu w czerwcu uczennicę, którą słyszałem, jak opowiadała koleżankom: „Ja to, k…, miałam zajebisty Dzień Dziecka!”. No, dobrze – powie ktoś – ale nastolatka to nie minister. Ale w każdym ministrze tkwi nastolatek. Minister jest częścią naszej kultury, a ta staje się coraz bardziej wulgarna i brutalna. „Panowie Sikorski, Belka czy Sienkiewicz – pisze do mnie profesor doktor Leszek Wojnowski, od lat zamieszkały w Niemczech – mówili językiem używanym przez co drugiego Polaka i jest hipokryzją robić im z tego powodu wyrzuty. Dla mojego emigranckiego ucha od 1989 roku język polski uległ nieznośnej wulgaryzacji i brutalizacji. Przekleństwa zastąpiły większość znaków interpunkcyjnych i co trzeci czasownik. Nie bez winy są i polskie media. W mediach zachodnich drużyna piłkarska »wygrywa, pokonuje, zwycięża«, w polskich »miażdży, rozbija, upokarza, unicestwia«”.

Skąd ta brutalizacja? Profesor wskazuje na transformację, awans społeczny, lęk i wywodzącą się z niego agresję, stres. Jego zdaniem ten proces jest groźny, język może być uwerturą, przygotowaniem do rządów totalitarnych, jak to opisał niemiecki filolog Victor Klemperer w klasycznej pracy o języku III Rzeszy. „Przypomniałem sobie te książki – pisze prof. Wojnowski – słuchając wczoraj marzeń któregoś z posłów opozycji o »politycznej egzekucji« premiera Tuska w Sejmie”.

Po 1989 r., kiedy zniesiono cenzurę i oficjalny, upiększony obraz rzeczywistości, w kulturze zapanował czas brutalistów – tłumaczy mi znawczyni teatru Aneta Kyzioł. Na scenę wkroczyli narkomani, bezrobotni, ludzie odrzuceni. Artyści zaczęli pokazywać brudną stronę życia, już nie tylko Brycht, Hłasko czy Nowakowski, ale telewizja, kino („Psy”, „Wesele”), zaczęły prześcigać się w pokazywaniu brudów, z brudnym językiem na czele. Politycy nie są wyjątkiem. A my się oburzamy, bo – jak pisał La Rochefoucauld już w XVII w. – obłuda jest daniną, jaką występek daje cnocie.

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną