Rozmowa ukazała się w tygodniku POLITYKA w październiku 2008 r.
JACEK ŻAKOWSKI: – Z czego wynika to, że na szczytach władzy jedni okazują się wielkimi przywódcami, a inni tylko zwykłymi prezydentami, prezesami czy dyrektorami?
JOSEPH L. BADARACCO: – Ważne jest dziedzictwo genetyczne. Wiele badań nad bliźniakami jednojajowymi wskazuje, że nawet jeśli są one wychowywane osobno, to jako ludzie dorośli mają wiele podobnych cech. Jedną z nich są cechy przywódcze.
Decydują geny?
Może nie decydują, ale bez odpowiednich genów trudno jest zostać wybitnym przywódcą. Podobnie jak trudno jest nim być, jeśli nie wyniesie się z domu odpowiedniego kapitału kulturowego. Człowiek wyrasta między dwoma liderami – między matką a ojcem. Dziecko ich obserwuje, a oni podświadomie przekazują mu wzorce zachowań, sposoby postrzegania świata, stosunek do otoczenia. Do tego dochodzi doświadczenie i wiedza. Bo w nowoczesnym technokratycznym społeczeństwie kapitalistycznym można też z powodzeniem studiować przywództwo. Można się uczyć metod porozumiewania z ludźmi, mobilizowania ich, wyzwalania kreatywności, mediowania, rozwiązywania konfliktów.
Pytałem o źródła kompetencji przywódczych, bo w obliczu kryzysu w gospodarce coraz więcej mówi się o kryzysie przywództwa.
Wielkie przywództwo to w dużej mierze kwestia przypadku czy szczęścia. Jak pan spojrzy w przeszłość sektora finansowego, szybko się pan przekona, że każdy poważny problem dał się zauważyć wcześniej, że był przez kogoś zidentyfikowany i że wielu katastrof można było uniknąć. Ale to nie znaczy, że każdego prezesa upadłej korporacji można uznać winnym. Przywództwo to magia. Jak ktoś jest pracowity, ma talent i szczęście, może być wielkim przywódcą. Jak nie ma szczęścia, jego błędy stają się nagle dramatycznie widoczne i wtedy wszyscy mówią o kryzysie przywództwa. Poza tym jeżeli oczekiwania ludzi są nierealistyczne, to żadne przywództwo nie może im sprostać.
To by znaczyło, że pierwszym obowiązkiem lidera jest wytworzenie sensownych oczekiwań.
To jest najtrudniejsze. W gospodarce mamy potężne zasoby przywództwa. Tylko że to się nie przenosi do sektora publicznego.
Niemal cały potencjał przywódczy zostaje w sektorze prywatnym, bo tam można zarabiać prawdziwe pieniądze, ma się swobodę działania, nie ma biurokratycznego gorsetu, nie ma tej gigantycznej hipokryzji, która w sektorze publicznym nie pozwala realizować racjonalnych projektów, bo najważniejsze jest, żeby się nie narazić opinii publicznej. Poza tym liderzy polityczni stają dziś wobec niebywale złożonych problemów, wobec nieogarnionej złożoności świata, któremu przewodzą.
W dzisiejszym świecie problemy ekonomiczne krzyżują się ze społecznymi, kulturowymi, politycznymi. Polityk staje więc oko w oko z takimi wyzwaniami jak choćby określenie swojego stanowiska w sprawie systemu służby zdrowia. Od liderów oczekujemy zrozumiałych wizji, propozycji programów rozwiązania tego rodzaju złożonych problemów. A takich rozwiązań prawdopodobnie nie ma.
Więc nie da się mieć racji i jednocześnie być łatwo zrozumiałym dla opinii publicznej.
Tak. Polityk musi wybierać między mówieniem do rzeczy i mówieniem do ludzi. Do tego to się na ogół sprowadza. Ale jest jeszcze jeden problem. Po wielu latach pokoju w stolicach stabilnych demokracji powstały wielkie, niesłychanie wpływowe i bardzo stabilne grupy interesów. Prezydenci, premierzy, ministrowie przychodzą i odchodzą, a grupy interesów zostają. I są coraz mocniejsze. Potęga grup interesów sprawia, że w polityce jest bardzo ograniczone pole manewru. Margines swobody, jaki politykom pozostawiają grupy interesów, obejmuje może kilka procent decyzji.
Ale przynajmniej od liderów biznesowych można by oczekiwać racjonalnych decyzji.
Niektórzy ludzie sukcesu fascynują się śmiertelnym ryzykiem. Wydaje nam się, że mają już wszystko, a jednak angażują się w ryzykowne, nielegalne działania licząc, że nigdy nie zostaną złapani. Dlaczego to robią? Dlaczego ryzykują wszystko, by mieć jeszcze więcej? W Ameryce jest to dziś wielkie pytanie. W każdej wielkiej aferze – od WorldComu po Lehman Brothers – zawsze to pytanie staje przed widzami. Bardzo bogaci ludzie, którzy i tak byliby jeszcze bogatsi, ryzykują, żeby bogacić się szybciej. Racjonalnie tego wyjaśnić się nie da.
Z drugiej strony, w sektorze finansowym wielu ludzi bardzo się starało, a jednak ich ocena, co będzie najlepszą strategią dla firmy, okazała się błędna i przedsiębiorstwa padły. To problem rosnącego ryzyka fałszywej oceny.
Nie wydaje mi się, że powinniśmy być twardzi wobec ludzi, którzy popełnili usprawiedliwione błędy.
Pod warunkiem, że wiemy, które błędy są usprawiedliwione.
Kiedy przestrzega się prawa, wewnętrznych regulaminów i zasad podejmowania decyzji, a mimo to popełnia się błąd, można przyjąć, że był on usprawiedliwiony. Jeżeli podejmując decyzję nie stawiamy własnego interesu ponad interes firmy, którą kierujemy, to błąd jest usprawiedliwiony. Jeżeli działamy w dobrej wierze – możemy się pomylić i nie powinniśmy być za to ścigani.
W Japonii człowiek, który stracił poważną posadę w dużej korporacji, nigdy już nie dostanie żadnej porządnej pracy. W Ameryce może pan zakładać i pogrążać kilka przedsiębiorstw w życiu. Wierzymy, że nawet jeżeli się pan trzy razy pomylił, za czwartym razem może pan odnieść sukces. Ale gdybyśmy nie ryzykowali, świat stałby w miejscu. Jest tylko kwestia proporcji i dobrej wiary. Ryzyko może być objawem szaleństwa albo beztroskiej nieodpowiedzialności. Za każdym razem trzeba to starannie rozpatrzyć.
Rozpatrzmy to na przykładzie obecnego kryzysu finansowego. Od 20 lat krytycy społeczni z Danielem Bellem na czele, wielcy ekonomiści z Josephem Stiglitzem, aktywiści z Beniaminem Barberem przestrzegali, że to się tak skończy. Intelektualnie byliśmy przygotowani, by tego kryzysu uniknąć. Ale decyzje polityczne szły wciąż w kierunku, przed którym nas przestrzegano. Czy powinniśmy domagać się ukarania tych, którzy lekceważyli przestrogi?
Jeżeli lekceważyli, to powinni zostać ukarani, jeżeli dokonali fałszywego wyboru, nie ma ich za co karać. Problem polega na tym, że w polityce niemal zawsze mamy głęboko sprzeczne, ale intelektualnie uprawnione opinie czy prognozy.
Ale to rodzi kolejny problem: czy i jak karać tych, którzy wierzą fałszywym opiniom czy prognozom?
To zależy, jak bardzo były fałszywe. Bo w złożonych sprawach, a polityczne decyzje są z natury złożone, zawsze mamy kilka intelektualnie uprawnionych koncepcji. Problem lidera na tym właśnie polega, że musi dokonać wyboru nie wiedząc, która z uprawnionych koncepcji jest słuszna i musi jeszcze przekonać do niej innych. Co innego, gdy ktoś bierze od ludzi pieniądze zapewniając, że oferuje im bezpieczną inwestycję, a potem inwestuje je w sposób ryzykowny. To już jest problem, który wiąże się ze sprawą winy i kary.
To nas prowadzi z powrotem do kwestii odpowiedzialności za obecny kryzys.
No właśnie. Są wielkie banki inwestycyjne, na przykład JP Morgan, które postępowały ostrożnie i nie mają kłopotów, a ich klienci czy akcjonariusze nie są narażeni na straty. Ale są też banki, które obracały gigantycznymi cudzymi pieniędzmi, dążąc do większych zysków, wchodziły w ryzykowne transakcje i poniosły gigantyczne straty. Jeżeli ich inwestycje były transparentne dla właścicieli pieniędzy, którymi obracały, to wszystko jest w porządku. Jeżeli kłamały lub ukrywały prawdę – wina jest oczywista.
Alan Greenspan, poprzedni szef Rezerwy Federalnej, od lat mówił publicznie, że żyjemy w nowej epoce rynków finansowych, że to jest epoka wielu nowych instrumentów, nowych instytucji i nowych mechanizmów. Mówił, że cechą tej nowej epoki jest szersze rozłożenie ryzyka i ocenianie go bardzo precyzyjnie. Dziś wiemy, że to nie była prawda. Greenspan wprowadził w błąd miliony Amerykanów i ludzi na całym świecie. Czy powinien być za to obwiniany?
Mógłby przynajmniej przyznać się do błędu i przestać prezentować siebie jako nieomylnego, tego, który zawsze wie.
Wszyscy już widzą, że nawet on nie jest nieomylny. Ale jego opis naszej sytuacji mieścił się w granicach prawdopodobieństwa. Stawiając diagnozę podejmował intelektualne ryzyko, do którego miał prawo, i grubo się pomylił. Podobnie jak szefowie banku Lehman Brothers, którzy wielkie pieniądze zainwestowali w papiery wyglądające dziś na bardzo ryzykowne. Ale kiedy banki kupowały te toksyczne papiery, wyglądały one stosunkowo bezpiecznie. Toksyczność była ukryta za oceną wielkich firm ratingowych, za opinią Greenspana, za decyzjami dopuszczającymi do legalnego obrotu.
Wiele poważnych osób przestrzegało przed hossą instrumentów pochodnych.
Zawsze są krytycy, którzy przestrzegają przed najgorszym możliwym scenariuszem. Gdybyśmy ich słuchali, świat pewnie stałby w miejscu. Kolumb by nie wypłynął z Kadyksu, gdyby królowa Izabell usłuchała przestróg czarnowidzów.
Tym razem krytycy mieli rację.
Jak pan będzie nieustannie powtarzał, że jest godzina dwunasta, dwa razy na dobę będzie pan miał rację. Nie twierdzę, że krytycy rozwoju instrumentów pochodnych przypadkiem mieli rację. Mówię tylko, że jeszcze pół roku temu ich racja nie była tak oczywista jak teraz.
W im większej skali pan działa i podejmuje decyzje, tym więcej jest takich sytuacji.
To nas zawraca ku odpowiedzialności za decyzje polityczne. Można ją rozumieć dwojako. Jedni mówią, że za decyzje polityczne odpowiedzialność powinna być tylko polityczna – karą jest to, że ktoś nie będzie ponownie wybrany. Inni mówią: powinien się tym zająć prokurator, bo polityk nie może być nieodpowiedzialny... Która z tych szkół jest panu bliższa?
Jeżeli będzie pan karał ludzi za błędy, które popełnili kierując się dobrą wolą – starając się, wsłuchując się w rady ekspertów – inni dobrzy ludzie po prostu zniechęcą się do sprawowania publicznych urzędów.
To znaczy, że pana zdaniem, kiedy zastanawiamy się nad źródłami kryzysu, trzeba raczej pytać, jakie błędy zostały popełnione, a nie kto konkretnie zawinił?
FBI sprawdza, czy Wall Street działało zgodnie z prawem. Już wiadomo, że niektórzy doradcy ostrzegali kolegów, że jakieś papiery są bezwartościowe, a jednocześnie rekomendowali klientom zakup tych samych papierów. Takich ludzi powinno się sądzić i wsadzać do więzienia.
A urzędnicy, którzy mieli kontrolować rynek i zapewnić bezpieczeństwo?
Trzeba zapytać, czy mogli temu podołać. Przez ostatnie kilkanaście lat rynek finansowy rozwijał się gwałtownie, transakcje stały się skrajnie skomplikowane, papiery, którymi się handluje, stały się niezwykle wyrafinowane. Nikt już tak naprawdę nie rozumie, czym się na rynku finansowym handluje, a liczba transakcji stała się dosłownie astronomiczna. Trudno oczekiwać, że 300 osób zatrudnionych w komisji nadzoru rynków finansowych będzie w stanie efektywnie sprawować kontrolę. Jeżeli ktoś ponosi odpowiedzialność za kryzys, to politycy, kongresmani, członkowie administracji, którzy nie dali urzędnikom szansy odpowiedniego wykonania ich pracy. Politycy ograniczają instytucje publiczne mające regulować różne dziedziny życia, a jednocześnie tak urządzają rynek, że nie jest on przejrzysty, a więc nie jest bezpieczny dla zwykłych uczestników. Tylko że nikt nie postawi przed sądem Kongresu za uchwalenie niemądrego czy szkodliwego prawa.
Czyli wszystko rozejdzie się po kościach?
Nie sądzę. Pewnie kilka lat będą trwały kongresowe śledztwa dotyczące przyczyn czy źródeł kryzysu. Przez te kilka lat organy kontroli zostaną rozbudowane, Kongres uchwali większą transparentność sektora finansowego, władza Rezerwy Federalnej i ministerstwa skarbu radykalnie wzrośnie, bankom inwestycyjnym zostaną narzucone bardzo sztywne reguły działania, swoboda gospodarcza zostanie ograniczona. Spora część zmian, które zaszły od czasów Reagana, zostanie cofnięta. Kiedy państwo wycofuje się z gwarantowania zasad, byle jaka plotka może spowodować, że ludzie rzucą się, żeby odbierać swoje pieniądze z banków. A jak już się rzucą, to każdy system musi się zawalić. Najbezpieczniej inwestujący bank tego nie wytrzyma. Społeczna histeria może rozbić nawet najlepszy system finansowy. A po tym, co się stało, powstrzymać histerię może tylko państwo, które – jak Irlandia czy Grecja – mówi: spokojnie, my nad tym panujemy i gwarantujemy, że w naszych bankach nic złego was nie spotka. Tylko rządy mogą dziś uspokoić rynki.
*
Joseph Badaracco jest profesorem etyki biznesu i szefem studiów MBA w Harvard Business School – najbardziej prestiżowej szkole biznesu na świecie. Zajmuje się głównie kwestią odpowiedzialności. Wydał m.in. „Business Ethics: Roles and Responsibilities”, „Defining Moments: When Managers Must Choose between Right and Right”.
We wrześniu 2018 r. przebywał w Polsce na zaproszenie polskiej edycji Harvard Bussines Review.