Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 25 lipca 2009 r.
Ale się porobiło! I to jakby na złość, naumyślnie, akurat 14 lipca, w dzień bastylijski i święty. W chwili, kiedy Francuzi otwierali kolejne butelki szampana i czekali na wieczorne obowiązkowe fajerwerki, do peletonu Tour de France wkradło się zamieszanie, przerażenie i panika. A wszystko to z powodu małych słuchawek, które cykliści wetknięte mają w ucho, a czasami oba. Przez te słuchawki kierownicy drużyn, siedzący w wygodnych samochodach, albo zgoła hotelach, przed baterią komputerów, informują ich nie tylko o tym, jakie będą za chwilę warunki atmosferyczne, jakiej użyć przerzutki, co zjeść, a co wypić, ale przede wszystkim, kiedy atakować, kogo gonić, kogo odpuścić, kto słabnie, a kto podkręca wąsa.
Radosław Leniarski napisał w „Gazecie Wyborczej”, iż „radio jest w tej chwili równie ważne dla zawodowego kolarza co rower”. I nie ma w tym przesady. Pamiętam wywiad z niezapomnianym Staszkiem Szozdą. – Panie Stanisławie – dopytywał się przymilny dziennikarz – dzięki kolarstwu zwiedził pan wszystkie kontynenty, tyle pan widział... co panu najbardziej pozostało we wspomnieniach? – Co najlepiej pamiętam... – odpowiedział Szozda – przednie koło. Poza przednim kołem spostrzec można jeszcze błysk szprych i tęczę koszulek. Czasami pośladki rywala z przodu. Reszta to już radio i bezcenna gałka w uchu.
Czyż można się dziwić, że kiedy 14 lipca dyrekcja Tour de France niespodziewanie zakazała używania słuchawek, zapanował kompletny chaos. Nikt nie wiedział, co robić, za kim jechać, ile jest kilometrów do mety, a ile do lotnej premii. Przegrał na tym między innymi nasz rodak Marcin Sapa, który następnego dnia gnał w bezsensownej ucieczce i nikt mu nie powiedział, żeby sobie dał spokój, oszczędzając siły na następne dni.