Świat brania, dostawania i dawania, nie zaś zarabiania, sprzedawania, kupowania – jest światem tysięcy rodzin w Polsce. – Ten świat sytuuje się poza rynkiem – mówi socjolog Hanna Palska, autorka świeżo wydanej przez Polską Akademię Nauk książki „Bieda i dostatek”. – Niepotrzebni, bo nierynkowi ludzie biorą dary, niepotrzebne już nikomu rzeczy bogatszych. Dostają też pieniądze, które pomagają im przetrwać biologicznie, ale nie pozwalają wziąć udziału w świecie wielkiej wymiany.
Do brania i dostawania nasze społeczeństwo przywykło w PRL. Ojciec licznej rodziny, pracujący w fabryce, dostawał kartofle na zimę, cebulę, paczki dla dzieci na święta, darmowe dla nich kolonie. Dopełniał się w ten sposób socjalistyczny obowiązek dawania państwowego i nikomu wówczas do głowy nie przychodziło, że szlachetna ta pomoc mogłaby się skończyć. Dawcą na dużą skalę – ziemniaków, mleka, transportu, mieszkań – był dyrektor PGR, który – jeśli był ludzkim panem – przymykał też oko na kradzieże w gospodarstwie, oczekując w zamian lojalności, ofiarności w okresach spiętrzenia prac, jak wówczas nazywano żniwa lub wykopki.
Rozdawane dobra były więc w istocie dodatkiem do pensji. Dający mieli obowiązek dawać, a biorący przyjmowali to, co im dawano nie jako pomoc – dar społeczny, ale przynależne im świadczenie. Jeśli darobiorca czuł się marnie obdarowany, szedł do sekretarza partii, dyrektora fabryki albo gospodarstwa i te ówczesne vipy miały możność okazać, że są ludzkie.
Ośrodki pomocy społecznej były w tym dawanio-braniu na dalszym planie jako coś dodatkowego. Wsparcie przyjmowano bez wstydu – jako należne. Po transformacji przybyła potężna grupa ludzi biorących, którzy się wstydzą.