11 września rano Jan Demczur, niedawny imigrant z Polski od dziesięciu lat zatrudniony przez firmę zajmującą się sprzątaniem nowojorskich wieżowców, wsiadł do windy północnej wieży World Trade Center z wiadrem wody, naręczem szmat i wycieraczką do szyb na drewnianym drągu. Miał myć okna na 70 piętrze. Poza nim w windzie było pięciu innych mężczyzn. Kiedy kabina mijała 67 piętro, odczuli wstrząs. Winda zaczęła spadać. Naciskając w panice na kilka guzików jednocześnie, jej pasażerom udało się wreszcie ją zatrzymać. Uwięzieni między piętrami usiłowali bez skutku wydostać się.
Gdy system łączności zamilkł i do kabiny przedostawać się zaczął dym, wiedzieli, że zdani są na siebie. Wycieraczka Demczura i jej drąg były jedynymi narzędziami, jakie mieli do dyspozycji. Okazały się skuteczne. Wciskając drąg w drzwi Demczur zdołał je otworzyć. Ujrzał przed sobą białą gipsową ścianę, a na niej odręcznie wypisaną markerem liczbę 50. Od świata i życia dzieliło ich 8 cm gipsu. Przez pół godziny, w gęstniejącym dymie, zlani potem, rzeźbili metalową obsadką wycieraczki otwór, przez który wszyscy zdołali się przecisnąć. W hallu 44 piętra, z którego rozpoczął swą podróż na górę, Demczur uświadomił sobie, że wciąż dźwiga wiadro pełne wody. Nie chcąc moczyć podłogi, wylał ją do doniczek z kwiatami.
O godz. 8.46 Matt Komorowski, strażak z 6 Kompanii – 6 Drabiny w strażackim żargonie, wychodził z remizy na Canal Street w Chinatown, zbierając się do domu, gdy pomiędzy budynkami ujrzał nisko lecący samolot i usłyszał głośny huk. Zawrócił na pięcie i parę minut później on i jego pięciu towarzyszy wbiegało już w pełnym rynsztunku do lobby północnej wieży. Minęli kobietę ze spalonymi włosami i roztopionym od żaru ubraniem – ktoś już jej pomagał. Na podłodze leżały dwa martwe ciała.