Młyny wodne, obecne w Polsce od ośmiu stuleci, dopiero teraz odchodzą w zapomnienie. Pięć wieków trwało, zanim na dobre zadomowiły się we wsiach i pewnie jeszcze trochę potrwa, zanim nie będzie ich w ogóle. Po wojnie młyny przejęło państwo. Jeśli właścicielowi udawało się zatrudnić w GS, młyn zwykle istnieje do dzisiaj i ma się nieźle. Jeśli zawiadywał nim ktoś z urzędu, teraz młyn pracuje jako elektryczny albo nie ma go wcale.
Przegryziony przez szczury
„...Młyn stanął. (...) Genowefa chodziła po pustym młynie i płakała. Wędrowała jak duch, jak biała, umączona dama. Wieczorami siedziała na schodach domu i patrzyła na młyn...”
Zdzisław Borowski nigdy nie myślał, żeby swój młyn przerobić na elektryczny. Wierzył w potęgę wody. Ona, spiętrzając się pod młynem, wprawiała w ruch turbinę, czyli serce. Kilka, wydawałoby się, czarodziejskich dotknięć kolorowych guzików powodowało pulsowanie potężnej maszynerii. I wsypane wcześniej ziarno rozpoczynało swoją drogę przez cztery kondygnacje. Na samej górze rozdzielało się do trzech osiewaczy, wielkich sit o różnej gęstości dziurek, i wracało na dół jako mąka: bielutka na bułki, grubsza na razowiec albo śrutę dla zwierząt. Teraz młyn w Choczeni zamienił się w przechowalnię maszyn rolniczych sąsiadów pana Borowskiego.
Kilka lat temu, po dwóch dekadach kierowania młynem z ramienia GS, Zdzisław Borowski odzyskał go na własność. Musiał płacić podatki za działalność gospodarczą. Nie dał rady: dwa lata temu młyn zatrzymał się.
Skrwa jest niewielką rzeką wpływającą do Wisły w połowie drogi między Płockiem a Włocławkiem. Był czas, kiedy pracowała dla kilkunastu młynów. Teraz bezczynnie rozlewa się pod nimi, gdyż większość już nie działa. Młyn w Choczeni jest najstarszy, ma 120 lat.