Solidaryzują się z nią rzesze obywateli, wielu chce jej dotknąć, pogłaskać, a nawet mieć ją na własność. Protestujący od tygodni rolnicy o podobnych przejawach społecznej sympatii mogą tylko pomarzyć.
Koza Bella ma czarną bródkę i mądre oczy wielkości pięciozłotówek. Ma także pecha. Miesiąc temu zabrano ją z pola, wsadzono do samochodu i przewieziono do stolicy, gdzie kilka tysięcy podnieconego chłopa zaciągnęło ją na sznurku przed siedzibę wicepremiera Balcerowicza. Plan był prosty, jak ząb od wideł: chodziło o to, żeby gnębiącemu polską wieś wicepremierowi podstawić Bellę w prezencie jako ofiarę zastępczą. – Niech doi ją zamiast nas – argumentowali zdesperowani gospodarze.
Koza jedzie Mercedesem
Idea wprowadzenia kozy do polityki zrodziła się w środowisku rolników podwarszawskich. Gazety napisały, że kozę oddał Jerzy Kozłowski ze wsi Opacz.
– Jurek? Niemożliwe. On nigdy nie miał żadnej kozy – kręcą głowami jego sąsiedzi z ulicy Badylarskiej.
– Faktycznie – przyznaje Kozłowski, rolnik z dziada pradziada, obrabiający kiedyś dwadzieścia, a dzisiaj z powodu trudności ze zbytem plonów zaledwie osiem hektarów pola.
– Ja ją tylko przywiozłem do Warszawy swoim Mercedesem.
O Belli, która na demonstracji w wielkim mieście znalazła się po raz pierwszy w życiu, wyraża się w samych superlatywach. – Jest superinteligentna. Pomimo hałasu i tysięcy maszerujących ludzi, zachowała się godnie, przynajmniej jak na kozę.
Według Kozłowskiego, nie da się tego samego powiedzieć o wicepremierze, który po kozę nie wyszedł, ponieważ udawał, że go nie ma. Wobec takiego afrontu, chłopi uwiązali Bellę przy ministerialnym kwietniku, na którym mogła się przynajmniej doraźnie pożywić.