Przyjęcia rustykalne, hawajskie bądź stylizowane na lata dwudzieste – salony i państwo, jak nazywa naszych rodzimych milionerów Jerzy Iwaszkiewicz, znawca tematu i kronikarz życia towarzyskiego, prześcigają się w pomysłach na najzabawniejszą, najbardziej oryginalną aranżację imprezy. Ambicją jest zorganizować przyjęcie lub bal, o którym będzie się mówiło i, co ważniejsze, pisało. „Viva!” czy „Gala”, pisma dla elit i dla ludu, zalewane są zaproszeniami na bale, baliki, imprezy i imprezki.
Im wymyślniejsze, tym większa szansa, że opiszą.
Do dziś jednak nikt nie prześcignął damy z Konstancina, która lat temu kilka kazała w czasie przyjęcia urodzinowego zrzucać z helikoptera na bawiących się gości setki czerwonych róż.
Piętnaście tysięcy przehulanych dusz
Tradycje szalonych przyjęć istnieją w Polsce z dawien dawna. To nie moda, która przyszła z Zachodu. To nasze, własne – choć trochę zapomniane w okresie przaśnego socjalizmu.
Pomysł z kostiumem żydowskim też nie jest nowy. Jarosław Potocki, „maskaradowy amator i marnotrawca”, już w XVIII w. występował na balach przebrany zawsze za żydowskiego kramarza. Taką miał właśnie fantazję. Na szyi nosił zawieszoną szufladę czy skrzynkę pełną złotych pierścieni, brylantowych zausznic, paryskich perfum, pereł i innych kosztowych fraszek, które hojnie rozdawał co piękniejszym damom. Stanisław Morawski, czołowy plotkarz epoki, podaje, że hojny hrabia przetracił w ten sposób piętnaście tysięcy dusz.
Andrzej Koźmian w swoich wspomnieniach pisze, że gościnność była w Polsce poczytywana za „cnotę, przyjemność, rozkosz, potrzebę życia”. W czasach, gdy nie istniała telewizja, a książka była rzadkością, w samotnych i oddalonych od siebie dworach i pałacach gość był wymarzoną rozrywką, źródłem wiadomości ze świata, plotek i anegdot.