Klasyki Polityki

Przecież stąd przyszliśmy

Barbarzyńcami par excellence byliby, gdyby istnieli: Piast, Wanda, Lech i inni Ziemowitowie.

Zabierając głos w dyskusji nad preambułą do konstytucji europejskiej napisałem w „Polityce”, że skoro proponowane są odwołania się w niej do tradycji antycznej czy chrześcijańskiej, należałoby uwzględnić także barbarzyńską. Czytelnik z Wrocławia napisał mi wtedy, że jest to czcza prowokacja i demagogiczny paradoks. Jestem głęboko przekonany, że nie miał racji. Kim byli bowiem owi barbarzyńcy? Greckie słowo barbaros opisywało wszystkich przedstawicieli znanych (czyli de facto sąsiedzkich) ludów, którzy nie byli Grekami, później zaś, zlatynizowane, tych co nie byli Rzymianami, a w szerszej wersji zamieszkujących poza obrębem imperium, niezromanizowanych czy też nie w pełni zromanizowanych. Barbarzyńcami były więc zarówno owe ludy, które podminowały Rzym od wewnątrz; te, które wychynąwszy z mateczników zadały mu ostateczny cios; jak i te odległe od granic imperium, które w VIII–X w. zawiązywać zaczęły w północnej i wschodniej Europie organizacje państwowe.

Barbarzyńcami par excellence byliby więc, gdyby istnieli: Piast, Wanda, Lech i inni Ziemowitowie. Realność ich jednostkowego istnienia nie jest wszakże ważna. Jeśli nie oni, byli inni. Tak czy owak, wspólną rzecz naszą, i nie tylko polską, w znacznej mierze europejską, do spółki z Zygfrydami i Hagenami, oni poczynają. Już to wystarczy, by stawiać pytania: jak żyli, jak się rządzili, co po nich pozostało. Historycy niechętnie zapuszczają się w te czasy, gdzie źródeł pisanych minimum, archeologia zaś odsłania tylko tajniki kultury materialnej. W polskiej świadomości społecznej (zresztą francuskiej czy niemieckiej dość podobnie) nasze dziedzictwo historyczne rodzi się więc Deus ex machina dopiero w chwili przyjęcia chrześcijaństwa. A gdzie barbarzyńcy?

Pojawiło się właśnie na półkach księgarskich dzieło niezwykłe: „Barbarzyńska Europa” Karola Modzelewskiego. Tytuł jest trochę mylący. Powinien brzmieć raczej „Społeczna historia barbarzyńców”, Modzelewski koncentruje się bowiem na ustanowionym przez barbarzyńców systemie instytucjonalnym: prawie, hierarchii, relacjach wewnątrz grupy.

Ale jakże pasjonujący to temat. Z jednej strony poznajemy organizację ustrojową zgoła dla nas egzotyczną, która jednak spełniała swoje zadania, z drugiej to nieodparte déjà vu, które wyznacza ciągłość cywilizacji. „Każde polskie dziecko styka się na lekcjach historii z terminem liberum veto. Ludzie bardziej oczytani znają barwne szczegóły związane z funkcjonowaniem zasady jednomyślności sejmikowych i sejmowych uchwał. Wiedzą, że ten, kto udaremnił okrzykiem veto podjęcie decyzji, musiał nieraz uciekać, żeby uczestnicy zgromadzenia nie zmusili go pod groźbą szabel do rezygnacji ze sprzeciwu. Relacja Thietmara o wymuszaniu kijami jednomyślności uchwał lucickiego wiecu wskazuje na bardzo stary, plemienny rodowód siedemnastowiecznych obyczajów sejmikowych. Nie wiemy, jak starosłowiański wzór wiecowy przetrwał do czasów Rzeczypospolitej, wygląda jednak na to, że jakoś przetrwał. (...) Obywatele Stanów Zjednoczonych, dumni ze swojego sądownictwa, najczęściej nie wiedzą, skąd się wziął warunek jednomyślności werdyktu przysięgłych. Nawet sami przysięgli nie kojarzą zazwyczaj swojej roli ze starogermańskim wzorem, zapisanym już w normach prawa salickiego. (...) Prawie każdy z nas śpiewał (ja nie śpiewałem – LS), słyszał, jak śpiewają, albo chociaż czytał Rotę. Tekst Marii Konopnickiej funkcjonował w burzliwych latach osiemdziesiątych XX w., u schyłku PRL, jako chłopski hymn, został też zaadaptowany jako pieśń kościelna. Słowa: „polski my naród, polski lud, królewski szczep Piastowy” są powszechnie znane, ale mało kto zastanawia się nad ich leksykalnym sensem. A przecież kołacze się w nich resztka dawnego przekonania, że wszystkich nas łączy pokrewieństwo z protoplastą polańskiej dynastii. Jest to powielany bezwiednie archetyp więzi krwi, łączącej współplemieńców z królem i ze sobą nawzajem. Z tego samego archaicznego zasobu pojęciowego wywodzi się wciąż funkcjonujące w polszczyźnie określenie wojny domowej: „walka bratobójcza”. „Rzecz nie redukuje się oczywiście do tych zacytowanych przykładów, do sejmiku »panów braci«”.

Podążając za Modzelewskim śladami barbarzyńskich instytucji i konstrukcji społecznej raz po raz zmuszeni jesteśmy do pytań o korzenie czy też mityczną naszą podświadomość. „Barbarzyńskie dziedzictwo kulturowe jest, obok rzymskiego i bizantyńskiego – pisze Modzelewski – istotnym składnikiem złożonej europejskiej tożsamości. Jest ono także czynnikiem zróżnicowania. Bilans wzajemnych oddziaływań kultury klasycznej i tradycyjnych kultur barbaricum przedstawia się bardzo różnie i ta różnorodność jest obecna w dzisiejszej Europie. Była ona, bywa i nieraz jeszcze może być źródłem podziałów i napięć”. Te ostatnie słowa brzmią niczym przestroga. Co więcej przestroga jakże aktualna. W miejsce domniemanych więzi krwi zaproponował Rzym obywatelstwo, chrześcijaństwo – udział w ponadnarodowym skupieniu wiernych.

Dzisiaj stajemy wobec propozycji wspólnoty europejskiej. Czy mamy jej przeciwstawić, do czego jesteśmy niestety wzywani przez pseudopatriotycznych demagogów, barbarzyńską apoteozę plemienności i związków krwi!? Ale są to oczywiście rozważania na kanwie, którym sam autor poświęca minimalną uwagę. Nie może zresztą postąpić inaczej, gdyż mogłoby to prowadzić do sprzecznych z naukowym obiektywizmem wartościowań.

To prawo felietonowych hien wiązać odległe ze współczesnością. Wszakże i bez tego „Barbarzyńską Europę” czyta się w napięciu. Przyznam, że pogrążony w lekturze myślałem cały czas o tym, jak kapitalną przygodą intelektualną byłoby napisanie kryminału osadzonego w tamtych barbarzyńskich czasach. Słuszność postępowania bohaterów wyznaczałoby np. prawo salickie i zobowiązania plemienne, co innego więc niż w naszym dzisiejszym świecie stawałoby się przewiną lub zasługą, zaś o czarności lub białości charakterów decydowałyby koniec końców 64 edykty Liutpranda, precyzujące „w jaki sposób ma być jakość osoby oceniana”. Jakże pouczające ćwiczenie dla studentów, a polityków przede wszystkim.

Cóż, znowu się rozpędziłem, bo przecież nie powiedziałem jeszcze tego, co zabrzmi może belfersko i sorbońsko, powiedziane jednak musi być. Jest oto „Barbarzyńska Europa” dla każdego, kogo nie mami magia zdarzeniowych dat, kto chce widzieć dzieje w ich ciągłości lekturą kategorycznie obowiązkową. Chyba że przyjmiemy założenie, że przed rokiem 966 przodkowie nasi łazili po drzewach, Popiela myszy zjadły, a dziewica Wanda skakała bez trampoliny, co zresztą zusammen do kupy na jedno wychodzi.

Żeby zaś anegdotą zakończyć: prawem salickim zajmowałem się w kontekście jego reinterpretacji czy przefałszowania we Francji XIV w., po śmierci Filipa Pięknego. Moi antenaci w Sorbonie odwrócili kota ogonem, żeby wykluczyć z dziedziczenia kobiety, co skończyło się wojną stuletnią. – To niby wiedziałem. Ale ogon zrozumiałem dopiero dzięki Modzelewskiemu. Bardzo ważna książka!

Polityka 41.2004 (2473) z dnia 09.10.2004; Stomma; s. 114
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną