Lubię opowiastkę o papudze i jej świetnie zorganizowanej pańci. Kiedy rano dzwonił budzik, pańcia wstawała, odsuwała zasłony w oknach, zdejmowała szal z klatki, podsypywała ptakowi ziarno, przygotowywała sobie śniadanie, brała prysznic, ubierała się, robiła makijaż i oddalała się do pracy. Tego dnia przy śniadaniu odezwała się komórka: głos w komórce należący do kochasia pańci zapowiedział wizytę inspekcyjną; kochasia nie było w kraju od roku, bardzo się stęsknił. Pańcia wysłała esemesa, że zaniemogła i nie przyjdzie do firmy, dopiła kawę, wzięła prysznic, zasunęła zasłony w oknach, zarzuciła szal na klatkę z papugą, położyła się na tapczanie w powiewnym szlafroczku. Pogrążona w ciemności papuga zaskrzeczała:
– Cholera, jaki krótki był dzisiaj dzień!
U nas podobnie: dzień za krótki, by ogarnąć bogactwo zdarzeń, natłok sytuacji, kolory nieustającej przygody. Wałęsa (dużo teraz Wałęsy w mediach) znowu wybiera się za Ocean. Spieszy się, ponaglany przez misję: załatwienie zniesienia wiz dla rodaków podróżujących do USA. Sceptycy czarno widzą, amerykaniści nie dają Lechowi W. szans, prezydent Kwaśniewski uśmiecha się wyrozumiale. Ale to nie powstrzymuje Kościuszki i Pułaskiego naszych dni. Zapewnia, że on to załatwi. Ma przecież argumenty nie do zbicia. Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że o problemie wiz Wałęsa mówił już lata temu, przemawiając w Kongresie. Tyle że nie wszyscy zdali sobie z tego sprawę, zasłuchani i zapatrzeni. Od czego zaczęła się ta historyczna przemowa? Od słów zaczerpniętych z Deklaracji Niepodległości: WE, THE PEOPLE – WIZY, PEOPLE! Wizy ludziska znieście dla Polaków! Prawda, jakie to proste, jak chytrze wykoncypowane: WIZY, PEOPLE! Jest się teraz na co powołać, Amerykanie cenią precedensy. Ocknie się w nich sumienie, najkosztowniejsze hobby współczesnego człowieka.
Spowiadam się przed państwem z domysłu, jak to naprawdę wyglądało w Kongresie: spowiedzi są w modzie, często zaskakując spowiedników. Tak jak w klasycznym opowiadaniu Mrożka z lat pięćdziesiątych. Spowiadająca się kobiecina nie zdradziła nigdy swego męża, faceta na stanowisku, nomenklaturowca. Tyle tylko, że nagle odkryła, że on jest z plasteliny. Rozwód? Rozwód nie wchodził w grę: miała z nim dzieci. Dzisiaj te dzieci z plasteliny miękkiej i podatnej na odkształcenia (jaka formacja, taka deformacja) pielgrzymują do konfesjonałów i szlochają, że zgrzeszyły – mową i uczynkiem. Myślą rzadko, niezmiernie rzadko. Ich największy grzech: niestety, plastelina to nie marmur ani żelazo. Nie mają pięknych życiorysów, lecz zakomuszone biogramy i legitymacje. Wiele razy rzucali tymi legitymacjami, ale one wracały jak bumerang i teraz nikt w to rzucanie nie wierzy. Zdarzają się i tacy, którzy starają się pobrzydzić w oczach spowiednika, by po uzyskaniu rozgrzeszenia wypięknięć, odrodzić się. Opowiadają, że wysyłano ich na pierwszą linię frontu. Zgoda, byli na pierwszej linii. Ale już po bitwie. Nie brak i takich, którzy sami wymierzają sobie karę – biczują się, lecz jedynie wtedy, gdy publiczne biczowanie zapewnia oglądalność. Gdzie to ja czytałem: kontraktowa odpytywaczka polityków dotąd cierpi i zadręcza się z tego powodu, że biegała z mikrofonem reżymowego radia, zamiast działać w podziemiu. Rwała się do konspiry, ciągnęło ją do podziemia. I co za pech: włazu nie znalazła, taka gapa! Biedni spowiednicy, uszy im więdną, oczy same się zamykają ze zmęczenia. A tu grozi kolejny wysyp grzeszników: po wyborach runą do konfesjonałów tzw. ludzie lewicy, kajając się z grzechu głównego socjaldemokracji i z grzeszków powszednich. Tak powszednich, że aż spowszedniałych: kolesiostwa, płatnych protekcji, immunitetu, tego listu żelaznego typków o miedzianych czółkach, korupcji wreszcie. Słysząc o tym spowiednik powtórzy za galicyjskim księdzem, uwiecznionym przez Boya:
– Grubsze mów, synu. Grubsze mów.
Fachowych, profesjonalnych spowiedników doczekamy się za dwa lata. Na razie zastępują ich członkowie sejmowej komisji do zbadania sprawy Orlenu. Spowiadają i spowiadają, końca tych spowiedzi nie widać. Trudno przewidzieć, ile potrwają wczasy pod Gruszką. Spowiednik Miodowicz, spowiednik Wassermann... Czy oni nie powinni wykładać w uczelni kapucyńskiej, oświecać studentów, jakim tonem należy pytać: – Miałeś myśli nieczyste, nieczyste jak interesy? Ręka rękę myła przed czy po? Reagowałeś na pieszczoty finansowe? Ile razy? Przypominam nienachalnie: warto wygospodarować katedry dla sprawdzonych autorytetów. To nakaz chwili; rola nauki w naszym domowym teatrzyku jest rolą pierwszoplanową. O wyższej uczelni pomyślała LPR: będą kształcić kadry przywódcze zgodnie z klepniętym hasłem: „Polska zasługuje na więcej”. Zasługuje, no to się doczekała: centrum edukacyjne LPR nazywać się będzie – Akademia Orła. Szpony są, dziób jest. Szkoda tylko, że ten orzeł to nielot: ptaszysko wypchane trocinami za Pana Romana, za panicza Romcia też nie pofrunie.
Dzień za krótki, by rozeznać rzeczywistość: deficytowi inteligenci zachodzą w głowę, dlaczego w nowym sezonie teatralnym obejrzymy kilka inscenizacji Makbeta. Makbet w kostiumach, jak Bóg przykazał, Makbet w ciuchach z lumpeksu, Makbet na golasa – wszystko już było i wszystko jeszcze będzie. Może nawet ruchomy las birnamski okaże się Olszynką Grochowską. Nie ma premiery bez sponsorów: kto wie, czy jakiś łebski biznesmen nie wpadnie na pomysł, by Makbetowa tarła zbrukane dłonie aż do momentu nagłego olśnienia: – Trzeba użyć mydełka (tu nazwa) i po kłopocie...
Najwięcej obiecuję sobie jednak po scenach z Wiedźmami pochylonymi nad kociołkiem. U Szekspira cokolwiek wiedźmowate koleżanki wrzucają do gotującej się brei paskudztwa zgodnie z ówczesną antyestetyką: szczurzy ogon, smoczą łuskę, włos z brody Tatarzyna, sok z mumii. Jak to będzie wyglądało dzisiaj? Wiedźmy zabierają się do roboty, rapując:
Miauknął czarny jak noc kot,
Nietoperz zatoczył koła.
Chyba dosyć babskich plot –
Wiedźmy, nikt nie woła!
Czas metodą błędów, prób
Warzyć najwredniejszą z zup.
Nim się zjawi jakiś VIP – my
Ingrediencje w kocioł sypmy:
Muchy w nosie ma postkomuch
Wrzućmy więc do zupy sto much.
Teraz pazur lwi Rokity
I z ubeckich teczek kwity.
Ziobro, w którym szpiku zanik.
Piętkę – zwykł w nią gonić Janik.
Jedną myśl Wrzodaka. Ciocin
Wdzięk Sobeckiej. Zestaw plwocin
Prałaciny z Gdańska. Cacko:
Szczękę hieny wszechpolacką.
Co bulgocze tak i prycha?
Talent to do gier – Giertycha.
Wyobraziłem sobie Makbeta upolitycznionego. Moja wina, zaraz pobiegnę do spowiednika. Przesada z tą wciskającą się wszędzie polityką. Nawet do bajek zawędrowała: Wilk spotyka Czerwonego Kapturka.
– Czerwony jesteś? Zaraz cię zjem.
– Szlag by to trafił – jęknął Kapturek. – Czy w tej bajce nie myśli już nikt o seksie.