Barbara Pietkiewicz, Piotr Pytlakowski: – Jak się czuje Sławomir Sikora, człowiek wolny?
Sławomir Sikora:– 6 grudnia 2005 r. o godzinie 13.20 obudziłem się na nowo. Do końca życia będę obchodził jako urodziny nie dzień z dowodu osobistego, ale właśnie ten.
Jak to jest, kiedy się wychodzi z kryminału?
W 2002 r. wyszedłem na pierwszą przepustkę. Zachwyciły mnie centra handlowe, kolorowe ulice. Łaziłem po mieście w euforii, że mogę pójść, gdzie chcę. W więzieniu droga była jedna – od ściany do ściany. Wszystko wyliczone w krokach.
A gdyby pan nie został ułaskawiony przez prezydenta?
Miałem przerwę w karze. Kiedy by się skończyła, wróciłbym do więzienia jak zbity pies. A co innego mógłbym zrobić? Ale tam zacząłbym odmawiać pokarmu. Karmiliby mnie sondą. Żadna tam spektakularna głodówka. Próba unicestwienia się po prostu. Potem wrzuciliby mnie do celi z grypsującymi. Tamci gnoiliby mnie po swojemu – gwałty, bicie. Broniłbym się. Albo jakiś atak szału. Wtedy – na „enkę”, dla niebezpiecznych. Tak czy owak już bym z więzienia żywy nie wyszedł.
A jeśliby pan jednak przetrwał, swoje odsiedział?
Widziałem takiego, który wychodził po dwudziestu paru latach. Był biały, przezroczysty. Nerwowy, rozbiegane ręce i oczy. Wszyscy są tacy. Oni już nie żyją, ich nie ma.
Nie wrócą do świata żywych?
Jeśli gdziekolwiek wrócą, to z powrotem do więzienia. Dowiadywaliśmy się, że ten wrócił, tamten wrócił...
Można do więzienia przywyknąć?
Obejrzałem raz film o więzieniu w Angoli. Strażnik powiedział więźniom: wy stąd żywi nie wyjdziecie. Nie liczcie na to. Byłem już wtedy wyciszony i apatyczny.