Już z najbliższej stacji metra, mostem, pod którym powiesił się watykański bankier (widocznie było to miejsce naprawdę opuszczone), zmierza do muzeum nieprzerwany pochód zwiedzających. Tate Modern, bo tak nazywa się muzeum, ma zmienić pejzaż kulturalny Europy.
Zdumienie budzi hala turbin. To po prostu miejsce po pięciu wielkich turbinach olejowych (elektrownia przestawiła się z węgla na ropę naftową). Muzeum ma więc do dyspozycji galerię, gdzie od podłogi do sufitu jest 35 metrów, a wszystko na niezmąconej żadnymi ścianami czy przegrodami długości 155 metrów. Nie narodzili się jeszcze artyści, którzy tworzą dzieła o proporcjonalnej wielkości, bo nawet gigantycznych rozmiarów nowoczesne rzeźby Francuzki Louise Bourgeois giną oglądane z górnego balkonu.
By je obejrzeć z bliska, czeka się długo w kolejce, bowiem wieże mają na szczycie fotel albo ławkę i jeżeli już widz, przezwyciężając lęk wysokości, zasiądzie samotnie na poziomie trzech pięter, może popatrzeć na nachylone nad nim ogromne lustra, okrągłe niczym światła w sali operacyjnej. Nie dotarłem na to siedzenie, bo całe muzeum ma jeszcze 80 innych sal, lecz patrzyłem na zasiadających z balkonu. Ludzie, na tę chwilę, stawali się sami częścią rzeźb i przybierali pozę zadumy, bo spoglądali w lustra. W których co widzieli – siebie, sztukę, życie?
Trudno krótko przedstawić nowe muzeum; ci, którzy zwiedzali Londyn, pamiętają może naprzeciwko katedry św. Pawła bryłę z kominem, elektrownię Bankside, nieczynną od 1981 r. Nikt nie wiedział, co zrobić z tym kolosem, zakupionym w 1990 r. przez Nuclear Electric (chyba nie po to, by w centrum Londynu stawiać elektrownię nuklearną?), aż w 4 lata później gmach postanowiono oddać sławnej galerii Tate (też nad Tamizą, ale po drugiej stronie i daleko w górę rzeki), która pękała w szwach od nadmiaru dzieł (kiedyś i tak przeniesiono z niej prawie całego Turnera, największego pejzażystę angielskiego).