Majka ma 52 lata, w Totka systematycznie gra od dziewięciu. Zaczął szukać szczęścia, gdy po operacji i trzymiesięcznym pobycie w szpitalu zabrakło dla niego pracy w dziale montażu wrocławskiej Fabryki Automatów Tokarskich. Uznał, że tylko Bóg może wyrównać niesprawiedliwość. Nie miałby problemu, na co wydać pieniądze. Z nim i żoną na 63 m kw. we wrocławskim blokowisku mieszka trzech dorosłych synów, synowa i wnuczka. Zagrał. Od dziewięciu lat gra identycznie. Trzy kupony, pięć zakładów każdy, 9 losowań, za każdym razem ten sam ciąg liczb, w tej samej co zawsze kolekturze przy ulicy Ostrowskiego. Zaczął wspólnie z dwoma kolegami, ale obydwaj, gdy wielka wygrana nie przychodziła, odpadli. Kupon od dawna sprawdzał dopiero po wszystkich 9 losowaniach: – Po kilku latach grania, kiedy nigdy nic większego się nie wygrało, nie czeka się już na każdą transmisję z losowania i nie przeżywa co trzy dni wielkich emocji.
12, 18, 22, 30, 38, 45
9 lutego 1999 r. obstawił te same numery co zwykle. Kupon był ważny do 10 marca, ale Majka 6 marca wyjechał do przepisanego przez lekarza sanatorium. Dopiero w Ustce, 11 marca, sprawdził trzy przywiezione z Wrocławia kupony.
„Przepraszamy, brak wygranej” – odczytał z ekranu lottomatu pracownik kolektury. Porozmawiali chwilę o niesprawiedliwości losu, dzięki czemu kolektor zapamiętał wrocławskiego gracza, potem Majka jak zwykle wziął trzy kupony, zawarł te same co zawsze 15 zakładów na 9 losowań i wrócił do sanatorium. „Przegrany” kupon wyrzucił do kubła.
W połowie maja, gdy był już w domu, w lokalnych gazetach rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie gracza, który nie odebrał miliona. Dziennikarze pisali, że we Wrocławiu, w kolekturze przy Ostrowskiego, 17 lutego padła główna wygrana: 1 736 714 zł.