Wirus powodujący tzw. ostry zespół krytycznej niewydolności oddechowej (SARS), jest drugim, po Iraku, tematem doniesień światowych agencji informacyjnych. Czy mamy się czego bać?
Epicentrum epidemii znajduje się w Hongkongu i Chinach. W siedmiomilionowym Hongkongu zanotowano do końca minionego tygodnia 1108 przypadków zachorowań, zmarło do tej pory 35 osób. Ogółem na całym świecie zanotowano 2960 przypadków zachorowań. Zmarło 119 osób. Panika towarzyszy mieszkańcom wszędzie, nikt nie wychodzi na zewnątrz bez maski na twarzy. Nawet zebrania najwyższych urzędników miasta odbywają się w maskach. Tung Chee-hwa, szef administracji Hongkongu, kilkanaście dni temu odwiedził chorych w szpitalu im. Księżnej Walii, a towarzyszący mu wtedy lekarze są już dziś chorzy. Zachodzi obawa, że Tungowi może grozić podobne niebezpieczeństwo. Sam Tung przyznaje, że „miasto walczy z najbardziej zaraźliwą chorobą w ostatnich 50 latach”.
Skąd przyszła zaraza
Pustki w restauracjach i kinach. Sklepy są otwarte, ale nie ma w nich klientów. Wystarczy małe kichnięcie, by wywołać strach i ucieczkę ludzi. Nauczyciele zlecają uczniom zadania domowe przez telefon lub pocztą elektroniczną. Bogaci mieszkańcy wysyłają swoje rodziny za granicę. W ostatnich dwóch tygodniach Hongkong opuściło ponad 130 tys. obywateli. Personel szpitalny pracuje na granicy wytrzymałości psychicznej i fizycznej. – To bardzo wyczerpuje – przyznaje anonimowo jeden z lekarzy ze szpitala im. Księżnej Walii. – Wokół chorzy, również koledzy. Żyję ze świadomością, że jutro to dopadnie mnie.
Ostatnio w mediach pojawiła się informacja, że powodem zarażenia 300 osób, mieszkających w jednym z bloków na piętnastotysięcznym osiedlu Amoy Garden były karaluchy, które mogły łatwo przynieść wirusa do każdego domu.