Przed kilkoma dniami zapadły wyroki w sprawie pedofilów z Dworca Centralnego w Warszawie (pisaliśmy o tym szeroko po ich zatrzymaniu, POLITYKA 40/02). Wyroki są niskie. Opinia społeczna, nie tylko w Polsce, domaga się wysokich dla sprawców takich przestępstw. Ludzie domagają się wszakże i kary śmierci, na przykład za okrutne morderstwa, wbrew doniesieniom, że nie zmniejszają one liczby zabójstw.
W tej jednak sprawie bardziej niż wysokość wyroku wzbudziło sprzeciw jego uzasadnienie. Sędziowie uznali, że prostytuujące się dzieci były stroną inicjującą, same szukały kontaktu. Uwiodły, można by rzec, nieszczęsnych pedofilów. Taka argumentacja nie dziwiłaby w latach 30., a nawet 60. ubiegłego wieku. Ale dziś?
Mała prowokująca kurtyzana
Amerykański raport Kinseya z lat 50., w którym naukowiec wykazał, że kobiety mają kontakty seksualne przed i pozamałżeńskie, wywołał powszechny szok i sensację: niewiasty nie były ani tak cnotliwe, ani aseksualne jak sądzono.
W tymże raporcie ujawniono, że jedna czwarta z 4444 kobiet zbadanych przez autora miała w dzieciństwie kontakty seksualne z dorosłymi mężczyznami. Tej rewelacji nawet nie zauważono. Przeszła bez echa.
Nie dlatego, że nie była wiarygodna. W wielu krajach europejskich, np. w XVIII-wiecznej Anglii, wierzono, że obcowanie płciowe z niewinnym dzieckiem leczy choroby weneryczne, a gwałty na dzieciach były na porządku dziennym. Praktyki pedofilskie są więc stare jak świat.
Do lat 70. ubiegłego wieku były one jednak jakby nie do pomyślenia i nie do uwierzenia, choć wiadomo było, że mają miejsce. Jeśli już wychodziły na jaw i stawały się przedmiotem postępowania sądowego, winą za nie obarczano ofiary, nie sprawców. W USA skazano, jak pisze wybitna terapeutka amerykańska Anna Salter, mężczyznę za uprawianie seksu z 5-letnią dziewczynką.