Jeszcze w 2000 r. polski patriarchat miał się całkiem dobrze. Szarmanci od całowania dłoni wywlekli z gabinetu ginekologicznego w Lublińcu kobietę podejrzaną o aborcję. Byli przekonani, że działają w trosce o jej zdrowie i życie, albowiem sama nie wie, co czyni. Oddali zaufanemu lekarzowi, aby sprawdził, czy nie jest popsuta.
O lublinieckim patriarchacie gadały nad ciastkami i kawą w warszawskiej cukierni Agnieszka Graff i Kazimiera Szczuka – feministki, wykładowczynie uniwersyteckie, pisarki, młode dziewczyny. Było trochę idealizmu, gdy mówiły o morzu kobiet idących w obronie praw nowojorską Piątą Aleją w 1970 r. A po Warszawie maszerowali z transparentami głównie chmurni mężczyźni z likwidowanych zawodów. Szły także biedujące pielęgniarki, nieświadome swojego feminizmu.
W Dzień Kobiet 2000 r. ulicami Warszawy przetańczyło kilkadziesiąt uświadomionych genderowo inteligentek (gender, ang. płeć kulturowa). Były ironiczne, głośne i teatralne. Rozdawały ulotki: „Chodzi o dyskryminację kobiet. Zarabiasz 2/3 tego, co facet na tym samym stanowisku. Projekt ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn wywołuje w Sejmie kpiny i szyderstwa. Odebrano Ci prawo do aborcji. MAM TEGO DOŚĆ – Matka Polka”. To była pierwsza Manifa.
Poważne i wkurzone
Agnieszka Graff, adiunktka na amerykanistyce UW, ma w domu kolekcję feministycznych znaczków z Ameryki. „Nigdy nie lekceważ siły wkurzonej kobiety” – głosi jeden z nich. Pani Graff przechowuje także różową perukę – manifowe alter ego. Pani Szczuka, poważna krytyczka literacka, też ma swoją wersję manifową.
W perukach, a czasem minispódnicach i obcasach doktorki, magisterki, krytyczki, redaktorki, pisarki i zwyczajne, uświadomione genderowo, dziewczyny idą 8 marca ulicami w asyście policjantów.