Klasyki Polityki

Nie wylewajcie!

Zmienić i skasować można wszystko.

Zaczęła się w kraju dyskusja (nareszcie!) nad kondycją polskiej nauki. Jak na razie zdominowały ją trzy kwestie: plagiatów, konferencji naukowych i habilitacji. Tak się nieszczęśliwie składa, że we wszystkich trzech mam zdanie mocno inne niż większość dyskutantów. Po kolei:

1. Plagiaty. Oczywiście, nikt przytomny nie zaprzeczy, że „plagiowanie” jest naukowo i moralnie naganne w najwyższym stopniu. Czy jednak istnieje w nauce trzymająca się kupy definicja plagiatu? Kiedy ktoś przepisze pracę kolegi, wtedy rzeczywiście sprawa jest jasna i do wykrycia w powstającym właśnie w Polsce specjalnym antyplagiatowym programie komputerowym. Osobiście na przepisaną pracę nabrał mnie student tylko raz. Była to nader ciekawa polemika z czwórksięgiem Claude'a Levi-Straussa o mitologii plemienia Bororo. Okazało się (po latach i czystym przypadkiem), że cwany mój wychowanek przetłumaczył dosłownie (nie miałem pojęcia, że zna portugalski) niedrukowany doktorat zupełnie nieznanego brazylijskiego antropologa, który podczas pobytu wyciągnął z biblioteki jednego z tamtejszych uniwersytetów. Oszustwo pozostało oszustwem, miało wszakże choćby ten pozytywny skutek, że poznaliśmy interesującą koncepcję, o której inaczej nigdy przypuszczalnie nie mielibyśmy zielonego pojęcia.

Innym razem uniwersytet w Cambridge zwrócił się do mnie o rozstrzygnięcie w sprawie doktoranta posądzonego o plagiat przez naukowca z Polski. Chodziło o pracę dotyczącą wyobrażeń chłopów polskich o Żydach. Oskarżycielka twierdziła, że ukradziono jej źródła. Problem w tym, iż źródła do tego tematu są tak ograniczone, iż siłą rzeczy, przy starannej kwerendzie, musiały się powtarzać i oczywiście powtarzały, podobnie jak niektóre ich ewidentne interpretacje. Ostatecznie Cambridge uroczyście uniewinniło doktoranta, ale przecież trochę błota pozostało. Wróćmy jednak do przepisywania. Jeśli autor przepisze jedno dzieło, wszystko jest jasne. Jeśli jednak skompiluje dwa? A dziesięć? A sto? W którym momencie uznamy, że w sposobie ułożenia mozaiki pojawia się samodzielna koncepcja? – Dodajmy, że przypisy często nie są tu wiążącym argumentem, bo jeśli cudza myśl podana jest „własnymi słowami”, to trudno cokolwiek udowodnić. Każdy wie zresztą, jak często używa się sformułowań, które szczerze bierze się za własne, a naprawdę są echem lektur czy zasłyszeń. Jak tu oddzielić ziarno od plew, umyślność od mimowolności? Zaś we wspomniany program antyplagiatowy po prostu nie wierzę. Z dwóch względów. Po pierwsze, zdarzyło mi się odnaleźć w archiwach, zdałoby się nieruszanych, informację, którą upubliczniłem uznając ją za własne odkrycie. Po latach dowiedziałem się, że jednak nie byłem pierwszy. Cóż mógłbym powiedzieć w przypadku, gdyby przede mną odkrył to komputer i padło oskarżenie? Po drugie, co łączy się z pierwszym, tylko w mojej branży drukuje się rocznie na świecie kilkadziesiąt tysięcy buchów. Któż to wszystko przeczyta i wsadzi do programu? A jeśli nawet – ile będzie i jest w takiej masie niezawinionych lub przypadkowych zbieżności, a nawet identyczności!

Poza ewidentnymi i ordynarnymi przypadkami byłbym więc ogromnie ostrożny z krzyczeniem o plagiacie. Tym bardziej że jest to zjawisko odwieczne i wiele można by wytknąć najbardziej dzisiaj uznawanym klasykom czy odkrywcom.

2. Konferencje naukowe. Pisze w „Przeglądzie” Adam Stawowy: „W sprawie konferencji jestem radykałem. Według mnie powinno się bezwzględnie zabronić ich organizowania. Są raczej okazją do towarzyskich spotkań, służą do nadprodukcji publikacji, natomiast z naukowego punktu widzenia nie mają żadnego znaczenia. Niech mi nikt nie opowiada bajek o twórczych spotkaniach, naukowych dyskusjach czy wymianie myśli. Wymieniać myśli można przy użyciu sieci, co jest o wiele tańsze i efektywniejsze”. Jeśli chodzi o naukowy sens konferencyj, jest to sąd radykalny, ale ostatecznie można by się z nim zgodzić. Znaczenia spotkań towarzyskich i wspólnie wypitych trunków już bym tak nie lekceważył – to w ten sposób nawiązuje się wiele cennych kontaktów, często zgoła niespodziewanych, które nie wyskoczyłyby z sieci. Ale mniejsza i o to.

Zapytałem natomiast pewnego razu generała Kuropieskę: Czy wyżej ceni przedwojenny, czy powojenny korpus oficerski wojska polskiego? Odpowiedział: pod względem fachowym współcześni generałowie na pewno są lepsi, ale tamci z II Rzeczypospolitej o ileż więcej mieli ogłady, znali świat, literaturę, języki, byli z reguły ozdobami towarzystwa. Tu jest właśnie pies pogrzebany. Chcielibyśmy, aby nasza profesura była nie tylko kompetentna, ale także obyta i promieniująca. Podróże zaś naprawdę kształcą, uczą znajdywania się w światach różnych kultur, zaś w cyzelowaniu obcych języków słowo pisane nigdy nie zastąpi konwersacji. Tymczasem, szczególnie przy głodowych pensjach polskich naukowców, iluż z nich bez konferencji pozwolić by sobie mogło na wojaże? Z kolei sprowadzanie obcych uczonych na konwentykle do Polski podnosi prestiż uczelni, a studentom czy młodym pracownikom, jeśli nawet nic nazbyt ciekawego nie usłyszą, daje poczucie wyjścia z zaścianka i... pozwala porównać poziom własnych wykładowców z przybyłymi, co może mieć błogosławione skutki dla wyrabiania zmysłu krytycznego.

3. Habilitacje. Pisze ten sam Adam Stawowy: „Proszę odpowiedzieć na pytanie, która z polskich habilitacji stanowiła (stanowi) kamień milowy w rozwoju nauki? W moim przekonaniu żadna. Te niskonakładowe publikacje służą tylko i wyłącznie do pokonania następnej przeszkody na drodze kariery naukowej w Polsce”. Hola! Co to znaczy „kamień milowy w rozwoju nauki”? O iluż pracach w dziejach światowej nauki dałoby się to powiedzieć? Natomiast bardzo wiele habilitacji polskich jakoś naukę posunęło naprzód, niektóre stały się niezbędnymi podręcznikami, całkiem sporo wcale nie niskonakładowymi lekturami. Ale oczywiście powiedzieć można, że do tego nie musiały być bronione przed naukowymi radami. Owszem, tylko nie okłamujmy się. Magisterium zrobić w Rzeczypospolitej można żałośnie łatwo, na skutek czego 90 proc. spośród nich to barachło. Doktorat niewiele trudniej. Dopiero habilitacja (właśnie dzięki tej na tyle licznej, że niemożliwej już do zblatowania, radzie naukowej) zmusza do zachowania pewnego poziomu przyzwoitości. Czy to jest przeszkoda na drodze do kariery? Oczywiście: opanowanie warsztatu na tyle, żeby zadowolić grono korporacyjnych zazdrośników, sformułowanie własnych tez (tutaj dopiero naprawdę wymagane) etc. są ewidentnymi przeszkodami. Pozyskiwanie wiedzy jest przeszkodą. Ale jednocześnie jest habilitacja jedynym w Polsce – choćby i nieszczelnym, to jednak – sitem. Bez niego męty pływałyby spokojnie. O co nam wreszcie chodzi – o masową produkcję profesury czy zachowanie jej jak najlepszego poziomu, którego nie ma bez minimum elitaryzmu? Zmienić i skasować można wszystko. Tylko potem dzieci płaczą wylane z kąpielą. Czy nie dość już na to mieliśmy w III RP przykładów!?

Polityka 2.2005 (2486) z dnia 15.01.2005; Stomma; s. 89
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Czy człowiek mordujący psa zasługuje na karę śmierci? Daniela zabili, ciało zostawili w lesie

Justyna długo nie przyznawała się do winy. W swoim świecie sama była sądem, we własnym przekonaniu wymierzyła sprawiedliwą sprawiedliwość – życie za życie.

Marcin Kołodziejczyk
13.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną