To był chyba 1978 r. Miałem 5 lat, moi rodzice zostali zabici przez Czerwonych Khmerów – za jakieś drobne przewinienie. Ja zostałem wcielony do ich armii. Nauczono mnie kłaść miny, strzelać, odpalać rakiety i konstruować proste bomby. Pierwszy własny karabin dostałem, gdy skończyłem 10 lat. (Wszystkie cytaty pochodzą z książki „Moja historia” Aki Ra)
Aki Ra, kiedyś rewolucjonista, dziś 30-letni muzealnik i saper, odkąd rozminował sobie kawałek ziemi nad rzeką Siem Rieap, żyje jak w plemieniu. Codziennie wczesnym popołudniem z ciotką Jon, żoną Aną i czwórką adoptowanych dzieci siadają kołem na deskach w kuchni. Śmieją się, zerkają na amerykańskie programy w turystycznym telewizorku, obok talerzy dwójka maluchów stawia domki z min przeciwpiechotnych. Wszyscy muszą być razem. Niepisane domowe prawo.
Obok, na deskach, kule. Wśród przyszywanych dzieci jest kaleki Sot. Na oczach Akiego stracił nogę i obojga rodziców, na polu ryżowym, przez minę.
Po obiedzie Sot weźmie kulę, pójdzie pielić ogród. – Wszyscy mają te same obowiązki: pielić ogród, podlewać ogród, oprowadzać po obejściu turystów, którzy zaglądają do nas przy okazji wizyty w świątyniach Angkor – Aki tłumaczy spokojnie, bez zdziwienia, bo nie dziwią go żadne pytania. Więc Sot pieli.
Trzeba się dobrze ukryć
Pan domu co weekend znika w dżungli ze szpikulcem, moskitierą i starą metalową beczką do detonowania wyskrobanych z ziemi ładunków. Kiedyś płaciły mu organizacje międzynarodowe, teraz czasem zabiera ze sobą turystów z Japonii, Australii, rzadziej z Europy. – No problem – mówi. – Wystarczy, że zapłacą za benzynę.
Noc spędza w hamaku, przez dwa dni na kolanach rozminowuje dżunglę. Kawałek po kawałku nakłuwa ziemię patykiem.