Klasyki Polityki

Cofamy się w przyszłość

Gocłowski na rabina!

Czasy takie, że nawet jednooki chciałby zmrużyć oczy. Dlatego chyłkiem, prawie niezauważona przemknęła wiadomość, że uczeni ustalili po serii udanych wykopalisk: w erze mezozoicznej terytorium dzisiejszej Polski zamieszkiwały gady. Niektóre z nich pełzały – te zrobiły największą karierę. Inne pluskały się w wodzie wolnej od fenolu i olimpijczyków. Najcwańsze latały trzepocząc skrzydłami, wypełniając powietrze łoskotem. Odkrycie nic a nic mnie nie zdziwiło. Dawno podejrzewałem, że gdzie jak gdzie, lecz u nas reptilia czuły się jak u siebie w domu. Być może tu, nad Wisłą jest ich kolebka: w swojski pejzaż świetnie wpisuje się osobnik o skostniałej czaszce, łączącej się z pierwszym kręgiem (oczywiście, kręgiem wtajemniczenia), wyposażony w dobrze rozwinięte ziobra, jadowe zębiska, zamiłowanie do mięsożernego rwactwa. W skostniałej czaszce przy każdym podskoku kolebie się móżdżek. Mniejszy niż u konkurencyjnych płazów, ale wystarczający, by rozumieć świat oglądany oczyma, z których innym mają spaść łuski. I wtedy nie ma mowy o jakimś gadu-gadu: Tyrannozaurus wyrusza na łowy. Rzadko samotnie, częściej w zacnym towarzystwie: wówczas polowania są bardziej udane. I ten stan trwa dopóty, dopóki nie zmieni się klimat. Po medialnym gatunku pozostają jedynie skamieniałe kośćce i diagnoza badaczy, od dawna już wątpiących w inteligencję dinozaurów:
– Głupcom udaje się tylko głupota.

Przyśniła mi się inwazja praszczurów. Zwykle śni mi się jawa: ujrzałem faceta tłumaczącego zarysy swojego programu. Sens programu zamykał się w okrzyku:
– Koledzy! Cofamy się w przyszłość.

Mój sen powędrował w tę przyszłość z cofką. Zobaczyłem typka sfatygowanego jak kwit z przechowalni. Typek skarżył się panience z mikrofonem, najwyraźniej dziennikarce śledczej:
– Pani redaktor, okropnie boli mnie głowa. Od tego bólu głowy tracę rozum.
Panienka z mikrofonem rozpromieniła się:
– Jakie to szczęście, że tak niewiele pan traci.
Wtedy (sen miał większą obsadę) do sali, gdzie odbyła się ta wymiana zdań, wkroczył koleżka melancholijny jak listopadowy wieczór. Rozejrzał się po krajobrazie zebraniowych stołów, krzeseł, plastikowych butelek z dyżurną mineralną. Ożywił się dopiero, kiedy w kącie wypatrzył zrujnowany fortepian: brakowało połowy klawiszy. Koleżka zbliżył się do fortepianu. Spojrzał i spanikowany cofnął ręce. Typek cierpiący na ból głowy zostawił panienkę, doskoczył do melancholijnego fortepianisty.
– Taka sytuacja – westchnął rozdzierająco. – Musimy grać na tych klawiszach, jakie jeszcze zostały!

Wiem, pamiętam: niezinterpretowany sen to jak niewysłany list. Po przebudzeniu starałem się zinterpretować nadranny koszmarek: to wybitni politycy lewicy Janik i Dyduch spotkali się przed grudniowym spędem SLD.

Śniłem dalej jawę: Muzeum Narodowe. Przewodnik oprowadza wycieczkę:
– Tutaj mamy – wyjaśnia – kolekcję portretów postaci, o których było głośno. Widzimy więc Sobieskiego pod Wiedniem, Kościuszkę pod Racławicami i Pęczaka pod kluczem.

Jest prawem snu, że nie dba o logikę, rzadko bywa stacjonarny, lubi się przemieszczać podróżując na gapę. Poczułem chłód, niewiele pomogło owijanie się kołdrą. To owionął mnie powiew tysiącletniej tolerancji. Zaraz też zobaczyłem malowniczy tłumek, krzyki i pohasływania. Jeden z uczestników zadymy zbierał się do odejścia.
– Pan już idzie, panie sąsiedzie? – powstrzymywał go znajomek.
– Zachrypłem, przemarzłem. Duje i duje od morza. A zimnisko takie, że podobno nawet Golfstrom zamarzł.
– A dobrze mu tak, Żydowi! – ucieszył się znajomek.
I po chwili zgodnie wołali:
– Gocłowski na rabina!

Wróciłem do jawy sennej. To chyba presja czasu, przyzwyczajenie uszu do gry politycznych kataryniarzy, uczulenie na aktualności: przyśniła mi się jeszcze jedna komisja, działająca z wyprzedzeniem, by zbadać koneksje i powiązania hucpiarza, posługującego się ksywą Święty Mikołaj.

Komisja wezwała go na przesłuchanie. Zajechał wypasionymi saniami, ciągniętymi przez wypasione renifery. Nie przebrał się, był w stroju roboczym.
– A kolor jego jest czerwony! – zauważył nieco wystraszony wiceprzewodniczący komisji, bo właśnie odebrał esemesa z pogróżkami.
– Nos także mam czerwony – odciął się butnie rzekomy Święty M. – Tak już jest, niestety. Bez względu na to, czy pije się czerwone wino, czy białe – nochal czerwienieje.
– Ten wór z prezentami – przerwał mu komisarczyk – kto zasponsorował? Za czyje pieniądze te prezenty.
– Pewnie z moskiewskiej pożyczki – zatroskał się przewodniczący, spocony od intensywnego myślenia.
– Znany jest panu, panie Święty, niejaki Died Moroz? – wtrącił się najdociekliwszy z dociekliwych śledczych. – Gdzie i kiedy spotykał się pan z tym agentem zimy? Z notatki, którą mam przed sobą, wynika, że do spotkania doszło na krze lodowej dryfującej w kierunku Kamczatki.
– Co pan może powiedzieć o Icebergu i Szpicbergenie? Czy razem planowaliście korumpowanie nieletnich prezentobiorców...
Nie dośniłem już tego, co działo się dalej. Ostatni obraz zapamiętany po przebudzeniu nie był wesoły: Święty Mikołaj wysypał prezenty z wora i uczyniwszy z niego wór pokutny bił się w piersi i płakał łzami wielkości pięciozłotówek.

Wcisnąłem głowę w poduszki, przewróciłem się na prawy bok. Sen zjawił się niemal natychmiast. Był to piękny sen o IV Rzeczpospolitej, wyjęty z kart literatury, bo to i Kafka, Orwell i Kaczyńscy równocześnie. Komisja Prawdy i Sprawiedliwości była jednym z departamentów Ministerstwa Prawdy. Na zachodniej granicy stały wozy Drzymały, produkcja seryjna z Żerania. Na granicy z obwodem kaliningradzkim stanice KOP sąsiadowały z koszarami ułanów, wyśpiewujących żurawiejki: „Bolszewika goń, goń, goń!”. W Tatrach świstaki świstały patriotycznie, zapadały w sen niedźwiedzie i agenci-śpiochy z tajnych służb. Każdy przypływ Bałtyku wyrzucał na brzeg pierścienie – zaślubiny z morzem zalecano w przeciwieństwie do zaślubin homo. Ulicami miast przeciągały pochody łysoli sprawdzonych rasowo, skandujących: „Polacy na Madagaskar! Z Orbisem”. Trójpodział władz stał się anachroniczny jak trójpolówka. Prezydent co tydzień wydawał dekret powodowany potrzebą dekretynizacji społeczeństwa po bezwstydzie komuny. Premier coraz to nowe koncepcje sprawowania władzy wyciągał z kapelusza. A dużo miał kapeluszy.

Jedynie artyści w tym moim śnie zawiedli: w teatrze (nie pamiętam nazwy) zebrali się na scenie i na widok obecnych w lożach i na widowni, zawołali chórem:
– Kurtyna!

Polityka 49.2004 (2481) z dnia 04.12.2004; Groński; s. 105
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną