Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Klasyki Polityki

Witaj smutku

Umarł Serge Reggiani.

Siedząc przy stoliku pod czereśnią (starzeje się wspaniale, w tym roku obrodziła jak nigdy) i wystukując strony kolejnych felietonów czy książek, słuchałem często jego piosenek. Ale już przedtem zaważył na moim życiu. Gdyby nie on i mająca kiedyś kaprys mnie edukować wspaniała nauczycielka Maria Rysińska-Grangier, nie posiadłbym francuskiego. Gdyby nie zakorzenienie we francuszczyźnie, nie spotkałbym się z dorobkiem Levi-Straussa, więc nie zostałbym antropologiem kultury, a przypuszczalnie rzuciłoby mnie w inny kąt świata. Przegrałbym życie, bo nie poznałbym Basi. Gdyby... Ale właściwie nic się nie zmieniło. Nadal wynoszę stolik do ogrodu, cieszę się podniebną grafiką czereśni, Basia się uśmiecha, za chwilę odwiedzi nas odnaleziona po latach Maria, przywożąc ogórki kiszone prosto z Polski. Tyle że jego już nie ma.

Umarł Serge Reggiani. Był aktorem, występował w kilkudziesięciu filmach. „Casque d`or” Beckera, „Act of Love” Litvaka, „The Secret People” Dickinsona, „Gepard” Viscontiego, „Dwudziesta piąta godzina” Verneuila, „Il giorno della civetta” Damianiego... Piosenka mogłaby się wydawać jego uboczną pokusą. Śpiewać zaczął zresztą dopiero w wieku czterdziestu sześciu lat. Nie komponował muzyki, nie pisał tekstów. A jednak to w piosence spełnił się najbardziej.

Włoski emigrant (ojciec był antyfaszystą i musiał uciekać spod rządów Mussoliniego), trochę malarz, trochę pijak, trochę apasz, był zawsze, pomimo scenicznych i filmowych sukcesów, postacią dosyć marginalną. Śpiewał o tym, co zapewne znał najlepiej: o samotności, starzeniu się i nigdy nie spełnionej miłości. W największym skrócie powiedzieć można, że miał w repertuarze piosenki smutne, bardzo smutne i tak smutne, że już tylko w łeb sobie strzelić, wszystko absolutnie nieprzydatne do tańca, dyskoteki, telewizyjnego programu rozrywkowego, wesela czy harcerskiego ogniska.

Polityka 32.2004 (2464) z dnia 07.08.2004; Stomma; s. 90
Reklama