Zawsze doceniałem rolę zapachów – niewidzialnych dowodów osobistych. Nie zdziwiły więc mnie badania Sossel Tolaas, zwierzającej się dziennikarce „Wysokich obcasów”, że na zlecenie banków opracowuje serie kart kredytowych pachnących pieniędzmi, a na zamówienie radnych Hongkongu przygotowuje zapach szczęścia. Nie wiem, czy ta norweska uczona, specjalizująca się w zapachach indywidualnych, poświęciła nieco uwagi woniom, jakie towarzyszą formom państwowości, systemom i ustrojom. A czy to nie jest temat na doktorat, rozprawę habilitacyjną? Sam zastanawiałem się wiele razy, jak pachniało to, co zwykło się nazywać komuną, Peerelem, Ludową. Zacząć by należało od gnilnej woni paprotek na stołach prezydialnych, odoru Sportów wnikającego w firanki z nadrukiem PKP w pociągach, smrodu popielniczek wypełnionych petami na niekończących się zebraniach, zapachu sklepów mięsnych, gdzie pustka zalatywała padliną. Do tego trzeba dodać jeszcze rozpylone w powietrzu wyziewy lichych barwników (tekstylia) i latem rozparzonej gumy (pepegi, tenisówki). Oraz wszechobecną, podróżującą środkami miejskiej komunikacji woń potu. Bywało, że skropionego Przemysławką. Czas na moment martyrologii: a więc na zawiesisty smród drelichów i mundurów formacji porządkowych i chmury gazu łzawiącego.
Opis jest niepełny: w latach siedemdziesiątych za sprawą ekipy zmienników Gomułki nastąpiła Rewolucja Zapachowa. Francuskie papierosy w kioskach Ruchu, francuskie i włoskie kosmetyki w salonach Mody Polskiej, coca-cola i pepsi, buty z importu, które nie przyprawiały o ból głowy aromatem źle wyprawionej skóry i dekadę schnącego kleju, różne marki dżinsów pachnące Zachodem... Rewolucja zapachowa zrobiła swoje. Obywatele PRL pouczani, że kapitalizm gnije i rozkłada się, a przodujący ustrój rozkwita i odurza zapachami, własnym nosem weryfikowali dogmaty podawane do wierzenia.