Żyjemy w czasach inscenizacji, zastępujących staroświeckie panoramy, gdzie wszystko musiało być jak żywe. Nawet nieboszczycy. Triumf inscenizacji to odnotowana w jednej z gazet prośba dzieciaka:
– Tatusiu, zapisz mnie na powstańca!
I niech ktoś powie, że to nie jest sukces polityki historycznej. Kto szuka, ten znajdzie, chociaż nie zawsze znajdzie to, czego szukał. Wróćmy do wizualizacji zdarzeń z przeszłości. Chyba jednak łatwiej odtwarzać sceny dramatyczne niż to, co je poprzedzało – klimaty codzienności, stan umysłów, samopocieszenia zrodzone z braku rzetelnej informacji, zatrucie propagandą niedopuszczającą myśli, że finał obejdzie się bez braw. To oczywiście marzenie nad stan, lecz chciałbym zobaczyć Warszawę w dniach poprzedzających wrześniową zawieruchę, wybuch wojny i pierwsze wybuchy bomb spadających z bezchmurnego nieba.
Ostrzegawcze buczenie syren – tak, to można sobie wyobrazić. Zresztą warszawiacy byli na to przygotowani. Kilka miesięcy wcześniej odbył się próbny alarm przeciwlotniczy i przeciwgazowy. Stał się on tematem rozmów, zawędrował nawet do kabaretu: Mira Zimińska w monologu „Zaciemnienie” opowiadała, jak to w schronie pomyliła w ciemności męża z sąsiadem, który już dawniej wpadł jej w oko. Osłupiały mąż nie miał pojęcia, dlaczego tak hojnie obsypany został całusami i pieszczotami. Ostentacyjna niefrasobliwość kabaretowego numeru nie powinna zdumiewać. Z głośników płynęło wybijane rytmicznie zapewnienie: „Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły-Rydz!”.
Niemcy zaś, wiadomo: czołgi mieli z dykty i tektury, głód skręcał im kiszki. Satyryk tak komentował zastąpienie czołgami i wozami pancernymi kawalerii:
Więc ten zapas motorów
Z prostej rzeczy wynika –
I Salomon by z czołgu
Nie usmażył befsztyka!