Opowiadano kiedyś anegdotkę o starym żydowskim małżeństwie. Siedzieli przy wieczornej herbacie. Nagle jemu zebrało się na wspominki:
– A pamiętasz – zaczął – jak ciebie poznałem? Kiedy wracałem z pierwszej randki, paliła się kamienica, w której mieszkaliśmy, wszystko poszło z dymem, zostaliśmy bez dachu nad głową. Później, gdy byliśmy już zaręczeni, premier Sławoj-Składkowski potępił pogromy, ale dodał – „Bojkot ekonomiczny, owszem”. No i przez to „owszem” splajtował nasz rodzinny interes. W rok po naszym ślubie wybuchła wojna. Wylądowaliśmy na Syberii, gdzie od rana do wieczora ścinałem drzewa, aż dziw, że jakieś drzewa tam jeszcze rosną. Wróciliśmy do kraju i zachciało ci się ausgerechnet pojechać do Kielc. Uciekaliśmy do Łodzi, otworzyłem sklepik z papeterią i przyborami szkolnymi – dokładnie w dziesiątą rocznicę naszego związku sklep najpierw obłożono domiarem, potem upaństwowiono. W trzydziestą rocznicę naszego ślubu był Marzec, wydarzenia marcowe...
– Po co mi o tym mówisz, przecież ja to pamiętam – przerwała monolog wspominkarza jego żona.
– Chciałem ci tylko uprzytomnić, że szczęścia to ty mi nie przyniosłaś.
W lusterku anegdoty przegląda się anonimowa femme fatale. Anonimowa, bo bez rozgłosu i dokonań, przyciągających uwagę biografów i przyczynkarzy. Inne femme fatale miały więcej szczęścia mnożąc nieszczęścia i zgryzoty tych, z którymi się zadawały. Zaczęło się od Adama. „Kobieta – drugi błąd Boga” – twierdził zgorzkniały i humorzasty Nietzsche. I uzasadnił pogląd, iż Ewa to femme fatale – wygnaniem z raju (po uprzedniej stracie żebra i prawa do beztroskiej drzemki) zapłacił nasz praojczulek za jej towarzystwo. Nie jedyna to zresztą kobieta fatalna w biblijnym światku. Niejaki Holofernes natknął się na Judytę i stracił głowę. Dalila – uparta i dociekliwa, kiedy wyciągnęła od Samsona tajemnicę: (siła herosa kryje się we włosach) zaraz go uśpiła i ostrzygła na zero, żeby stał się zerem, obiektem kpin i szturchańców.
Takie były początki karier kobiet fatalnych zmieniających historię – jak choćby Kleopatra, bądź fabuły dramatów – jak ambitna do przesady lady Makbet. Blisko stąd już do współczesności – wyłaniającej się z papierosowego dymu Marleny Dietrich, śpiewającej „Ja jestem tylko po to, żeby kochać mnie” – wzorcowej femme fatale, czy Marilyn Monroe, mającej na sumieniu (zdaniem Paula Johnsona) atak serca Clarka Gable’a, rozstrój nerwowy Laurence’a Oliviera, przerwę w pisaniu Arthura Millera, depresję komika Tony’ego Curtisa, zwierzającego się kolegom z branży po zakończeniu zdjęć do „Pół żartem pół serio”, że – „Całować ją to jakby całować Hitlera...”.
W przystępie naiwności zrymowałem lata temu kuplet dla Ewy Szykulskiej z refrenem:
To nie są czasy dla femme fatale.
Dziś nie ma miejsca dla błękitnych aniołów,
Co miały oczy zimne jak stal
I zmieniały męskie serca w garść popiołu.
Myliłem się w diagnozie jak aktor, który tak długo trzymał pauzę, aż sufler wyskoczył na scenę, by usłyszeć:
– Powiedziałem, żeby pan przyszedł jutro, a pan stale przychodzi dzisiaj!
Wystarczy przecież rozejrzeć się, aby dojść do wniosku, że kogo jak kogo, lecz swojskiej odmiany femme fatale nam dziś nie brak. Są, działają, zabierają głos, manipulując mężczyznami pojawiającymi się na ich drodze kreatorki politycznych decyzji i personalnych roszad. W najważniejszej Kancelarii przebiega korytarzami z szybkością lukstorpedy Małgorzata Bochenek, prezydencka femme fatale. Spieszy się, bo szef czeka na prasówkę. Informację o tym, który z pismaków napisał o nim jakieś paskudztwo, jaki rysownik nagryzmolił wredną karykaturę, czyj komentarz to bezczelny paszkwil. Selekcja materiałów i odpowiednie rozłożenie akcentów sprawiają, że jedyny słuchacz widzi świat oczyma tej, co przynosi mu wiadomości. Płacze odsunięta pani Jakubiak, skarży się pogoniony Kownacki, że w Kancelarii panuje chaos. A jaki to chaos, porządek przecież jeszcze większy niż za poprzedniej femme fatale – pani Fotygi.
Albo też, żeby przy dumach politycznych pozostać, spójrzmy na kata kariery Jana Marii Rokity, panią Nelly. Dobiła ostatnio polityka, przekwalifikowanego na felietonistę, wyznaniem, że Janek zostanie premierem, prezydentem, kim zechce. Mielibyśmy powtórkę z rządów pani Paderewskiej, żony wirtuoza i premiera, femme fatale wkraczającej na posiedzenia Rady Ministrów z okrzykiem: – Ignac, zapomniałeś zażyć kropelki!
Bywają femme fatale w trującym kwiecie wieku, zdarzają się też nestorki. To przypadek Lecha Wałęsy. Ciągnie się za nim cień suwnicowej. Anna W. ma swoje miejsce w historii strajków na Wybrzeżu, doczekała się filmu o sobie, z którego nie była jednak zadowolona. Woli służyć jako zakładka do dzieł powstających w IPN, gdzie jej domysły i podejrzenia stają się wiedzą naukową, opatrzoną przypisami. Może więc rację ma Wałęsa, kiedy odsyła „Solidarność” do muzeum – femme fatale w gablotce cieszyłaby wzrok wycieczek, Lech W. mógłby odetchnąć z ulgą, powtarzając za mędrcem, niemającym teczki w zbiorach prezesa Kurtyki:
– To że róża pachnie piękniej niż kapusta, nie znaczy, że zupa z róży będzie smaczniejsza.