Zgodnie z przewidywaniami, aby odwołać Mariusza Kamińskiego, nie wystarczyło premierowi przyjąć dymisje ministrów Czumy i Szejnfelda. Nawet w połączeniu z wcześniejszymi odejściami Chlebowskiego i Drzewieckiego. To mimo wszystko za mały kaliber. Donald Tusk musiał poświęcić naprawdę znaczącą figurę ze swojego obozu, bo i szef CBA jest wielką figurą u swoich, czyli w PiS. Taka figurą okazał się wicepremier Schetyna. Tusk załatwił ta dymisją przynajmniej dwie sprawy: mógł obudować dymisję Kamińskiego własnym, a ściśle biorąc Schetyny, poświęceniem, a zarazem pozbywa się człowieka, którego nazwisko mimo wszystko przewija się w dokumentach sprawy hazardowej (czyli nastąpiło czyszczenie nazwisk ze stenogramów).
Wystąpienie Tuska było dość skomplikowane, z elementami łagodnej hipokryzji albo po prostu uprzejmości. Padały kolejne dymisje wraz z komentarzem, jak to premier im całkowicie ufa. Ale widać było pewne kręgi zaufania i niuanse. Czuma otrzymał słowa krytyki, Szejnfeld zdaniem premiera „mimowolnie", ale jednak pojawia się w sprawie. Schetyna został od tych dwóch polityków oddzielony długim wywodem, o tym jak ważna teraz będzie postawa klubu Platformy w Sejmie. Miało to znaczyć, że jednak przypadek Schetyny to coś innego. I wreszcie trójka ministrów w premierowskiej kancelarii: Graś, Nowak i Grupiński, którzy z klucza, że są posłami, zostali skierowani do „wzmocnienia" klubu. Ale jeśli tak, to dlaczego w tym samym celu nie odesłał do Sejmu Julii Pitery i Elżbiety Radziszewskiej, także z mandatami posłów (których praca w kancelarii oceniania była, delikatnie mówiąc, nie najwyżej). Być może Tusk pomyślał, że zwolnienie Pitery byłoby przyznaniem się do klęski swojej antykorupcyjnej strategii, której filarem miała być właśnie Pitera, choć ostatecznie nie była.