Niby Adamek był faworytem, przemawiały za nim szybkość, technika i kondycja, ale można było sobie obiecywać po tym starciu więcej. Zwłaszcza, że Gołota traktował sprawę osobiście, bo Adamek, któremu pomagał na początku amerykańskiej kariery, powiedział kiedyś publicznie, że „jeden alfons dziwki Gołocie załatwiał".
Jeśli Gołota czekał na okazję do postawienia Adamka w szeregu, to lepsza już mu się nie trafi. Z pięściarza, ochrzczonego „wielką nadzieją białych" w czasach, kiedy w wadze ciężkiej rządziły legendy - Riddick Bowe, Mike Tyson Evander Holyfield i Lennox Lewis - nic nie zostało. Chciał przekonać, że Adamek mu niestraszny lekceważąco opuszczając ręce, ale już po kilkudziesięciu sekundach zainkasował cios, po którym wylądował na deskach i to był właściwie dla Gołoty początek końca. Adamek złapał kość, i już jej nie wypuścił. Gołota odpowiadał na serie jego ciosów chaotycznie, z najgroźniejszej broni boksu - szybkości - nie mógł skorzystać, bo jej zapomniał. Jedyne, co po latach mu zostało to umiejętność uników. Ale było jasne, że Adamek wiecznie w próżnię trafiać nie będzie.
Co wiadomo po tej walce? Na pewno to, że Gołota powinien posłuchać wszystkich radzących mu przejście na emeryturę, bo kolejne pojedynki grożą rozmienieniem na drobne resztek legendy. Ale, znając Gołotę, jeśli ktoś zdecyduje się wystarczająco dobrze mu zapłacić, podejmie wyzwanie, choćby ze sportowego punktu widzenia nie miało ono żadnego sensu. Mówi się, że Adamek na początek kariery w najbardziej prestiżowej kategorii wagowej, lepszego przeciwnika nie mógł sobie wymarzyć. Jednak poza przekonaniem, że ma w pięści moc, która przemawia nawet do rywala wagi ciężkiej, niewiele z tego starcia wyniósł. Gołota był zbyt słaby, a przede wszystkim zbyt wolny, żeby pomóc w odpowiedzi na pytanie, czy waga ciężka to dla Adamka nie za wysokie progi.