Demokracja w krajach po tak zwanym realnym socjalizmie nie może spać spokojnie. Nawet w Polsce, nieźle radzącej sobie z rynkiem i pluralizmem, wybuchły ostatnio konflikty ekstremalne, stawiające pod znakiem zapytania ciągłość i sterowność systemu zbudowanego po 1989 r. Działacze, uznawani wcześniej za niewybieralnych, weszli do rządu Rzeczpospolitej. Wstrząsy wtórne nie ustają. Nie jest jasne, dokąd zmierzamy ani kim tak do końca są niektórzy kluczowi aktorzy dramatu. Eksponowana w mediach listopadowa konfrontacja neofaszystów z polskimi anarchistami przesłania to, co istotne: stan polskiej demokracji.
W wielu krajach Europy partie wcześniej niszowe, egzotyczne, z charyzmatycznymi demagogami w roli liderów, przełamują swą polityczną izolację w elektoratach. W głąb głównego obozu jeszcze się nie wdarły, lecz nie tracą nadziei.
Na Węgrzech rosną szeregi neofaszystowskiej nacjonalistyczno-chrześcijańskiej prawicy. Na Słowacji tamtejsi Węgrzy skarżą się na dyskryminację, a Romowie na represje ze strony zwykłych Słowaków i słowackiej władzy. W Niemczech, niedługo przed świętowaniem 20 rocznicy demontażu muru berlińskiego, w wyborach do parlamentu nowa formacja Die Linke, Lewica, w której enerdowscy postkomuniści zmieszali się z lewakami i dawnymi agentami enerdowskiej policji bezpieczeństwa, zgarnęła aż 12 proc. głosów. Ten wynik jest policzkiem dla establishmentu niemieckiego, uważającego Die Linke za politycznie niedotykalnych. Oburzone (lecz chyba i mocno zaniepokojone) głosy prominentów klasy politycznej nie wywołują w elektoracie Lewicy żadnej skruchy.
Ale i w starych demokracjach politycy głównego nurtu sypiają nie najlepiej. Najpierw w Austrii, za czasów nieżyjącego już Jörga Haidera, który ku szokowi swych homofobicznych zwolenników okazał się nie tylko neofaszystą, ale i gejem.