Im bliżej konwencji SLD, która zbierze się 19 grudnia, tym podobnych stwierdzeń i pytań jest więcej. Gdyby policzyć wszystkie ciosy, jakie przewodniczący SLD zebrał w ostatnich miesiącach, można byłoby go uznać za polityka pokonanego, bez przyszłości. Włodzimierz Cimoszewicz, będący ciągle autorytetem nie tylko dla lewicy, ale także popularnym kandydatem do prezydentury dla tych, którzy nie chcą starcia Kaczyński-Tusk, nie pozostawia na obecnym przywództwie SLD suchej nitki. Leszek Miller nie ukrywa, że Napieralski musi się jeszcze wiele nauczyć, a nauka idzie mu generalnie słabo.
Żywiołem Napieralskiego jest jednak gra, a także zdolność poruszania się w gronie partyjnego aparatu, któremu składa się mile brzmiące obietnice. Tymczasem wewnętrzna opozycja, która nie zanika, ale po prostu okresowo milknie, bardziej lubi sejmowe kuluary, w których można sobie ponarzekać, ale tak, aby na wszelki wypadek zbytnio się nie narażać. Bo przecież ostatecznie to przewodniczący będzie decydował o kształcie list w wyborach samorządowych, o kandydatach na prezydentów, wójtów i burmistrzów, kandydacie do prezydentury i wreszcie o miejscach na listach do parlamentu. Opozycja chciałaby więc coś zmienić, a już zwłaszcza przewodniczącego, ale staje bezradna wobec tych, którzy mają władzę.
Opozycja tęskni za dawnymi czasami. Za spokojem Aleksandra Kwaśniewskiego, za kanclerstwem Leszka Millera, który wprawdzie partię doprowadził na skraj przepaści, ale przedtem zapewnił jej wielkość. Nostalgicznie snuje więc plany, że nową lewicę można byłoby zbudować wokół Jolanty Kwaśniewskiej, bo ma wysoką pozycję w prezydenckich sondażach.