Kadet w amerykańskiej uczelni ma do wyboru sześć odpowiedzi. Dobrze widziane są dwie: yes sir, no sir. Można jeszcze powiedzieć, że się nie wie bądź nie rozumie, ale w sumie kogo obchodzi, co myśli takie zero jak kadet? Zresztą on ma nie myśleć, ale słuchać. Kadet ma siedzieć na jednej trzeciej krzesła. Nogi i kostki razem. 45 stopni pomiędzy butami, ręce z pięściami na kolanach. Siedzieć prosto i nie oglądać się na boki. A jak kadet nie siedzi, to ma biegać. Biega się po kwadracie, bo tak zbudowana jest akademia. Zakręca się pod kątem prostym. Salutuje zawsze i wszędzie. Zawsze i wszędzie trzeba umieć opisać wszystkie medale, stopnie i wymienić najważniejszych generałów.
Wszystko to kadet ma zapisane w złotej książeczce. Jeśli nie wryje tego głęboko w swój kadecki mózg, to szybko pożegna się z uczelnią, która bynajmniej nie mieści się w Chinach czy w Rosji, ale w USA. Konkretnie w Colorado Springs i wbrew opisowi nie kształci bezwolnych idiotów, ale elitę amerykańskiej armii. Pierwsze miesiące w uczelni celowo są tak przykre, żeby ok. 10 proc. kadetów się załamało i odeszło. To są te najsłabsze ogniwa. Co prawda przeszły sito intelektualnej i sprawnościowej selekcji, ale miały ukrytą rysę w charakterze, której w inny sposób nie dało się wyłuskać.
Kajetan Łapczuk nie miał takiej rysy. Wysłany do Colorado Springs w 2007 r., świetnie przeszedł szkolenie podstawowe i ponownie otworzył drogę na uczelnię kolejnym polskim kadetom. Choć tak naprawdę drogę tę otworzył amerykański podatnik, bo Polacy za swoje studia płacić nie muszą. Gdyby musieli, pewnie grzecznie byśmy podziękowali za udział w programie. Wydać 40 tys. dol. rocznie na edukację jednego człowieka, to ciągle nie mieści się w budżetach polskiej armii.
Dzięki Łapczukowi kolejni polscy kadeci wiedzieli, że przez pierwszych parę miesięcy jakiś sierżant w nienagannie wyprasowanym mundurze będzie ich wbijał głosem w ziemię, z odległości kilku milimetrów od twarzy.