Skandale podsłuchowe wybuchają u nas regularnie i wywołują kolejne gorące debaty o gwałceniu prawa do prywatności. Także o konieczności skrócenia smyczy służbom specjalnym. Niedawno w programie telewizyjnym znana dziennikarka radiowa i przedstawicielka władz Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Janina Jankowska miotała gromy na inwigilację stosowaną przez służby za rządów PO (w związku z podsłuchiwaniem Wojciecha Sumlińskiego i jego dziennikarskich rozmówców). Oznajmiła, że za czasów PiS dziennikarzy i polityków nie podsłuchiwano. Zapędziła się – podsłuchiwano! Prokuratura z Zielonej Góry prowadziła w tej sprawie śledztwo. Umorzyła je, ale nie dlatego, że nie było podsłuchów. Uznała, że były legalne.
Dla służb nie ma nic prostszego, niż podsłuchiwać, kogo się chce, a przy tym całkowicie legalnie. Przepisy tak skonstruowano, że wszystko da się załatwić i przyklepać. Można stosować bez zgody sądu podsłuchy pięciodniowe. Można też domagać się zgody na podsłuch, wymyślając kwalifikację prawną na podstawie indeksu przestępstw umożliwiających jego stosowanie. Interesuje nas pan X., więc na użytek sądu podejrzewamy go o zabójstwo, porwanie, handel bronią, narkotykami, korupcję albo udział w przestępczości zorganizowanej. Prawie żaden sędzia nie sprawdzi, czy te podejrzenia mają jakiekolwiek uzasadnienie. A to już przypomina metody państwa policyjnego.
W kraju policyjnym nikt nie kontroluje zasadności stosowania inwigilacji, a zebrana w sposób tajny wiedza służy do wymuszania posłuszeństwa wobec władzy. Podsłuchy z czasów PRL poznajemy dopiero teraz, po 20 latach od upadku starego systemu. Z zachowanych esbeckich stenogramów prywatnych rozmów nie dowiadujemy się o przygotowywanych przestępstwach, ale o intymnych sprawach tzw. figurantów. O ich kochankach, chorobach i nałogach.