Tak samo było w przypadku afery gruntowej, gdzie nie chodziło przecież o żadne grunta, których zresztą nie było, tylko o ministra Kaczmarka w Mariotcie przed drzwiami znanego biznesmena. Kamiński i trójka śledczych z PiS i SLD – tak to można było odebrać – byli w kwestii przecieku całkowicie zgodni.
Były szef CBA nie powiedział w zasadzie nic specjalnie nowego, ponad to co przedstawiał wcześniej, tuż po wybuchu afery; dodał tylko kilka szczegółów w rodzaju spotkania w lokalu „Pędzący królik” (na pewno nazwa ta trafi do potocznego języka oraz kabaretów), gdzie doszło niejako fizycznie, do przecieku.
Wyraźnie też próbował włączyć w wir wydarzeń Grzegorza Schetynę (czyżby szykowały się jakieś nowe stenogramy, do których „dotrze” jakaś zaprzyjaźniona redakcja?), który dotąd jeszcze przez PiS nie był wystarczająco eksploatowany. Powtórzył, iż uprzedzał premiera, że sprawa ma charakter kryminalny, a Tusk wielokrotnie wcześniej twierdził, że nic takiego w rozmowie z Kamińskim nie padło. Zapewne powtórzy to przed komisją śledczą. Wciąż mamy zatem słowo przeciwko słowu. Tu się nic nie zmienia.
Przesłuchanie Kamińskiego potwierdziło jeszcze jedno: Tusk nie miał dobrego wyjścia po rozmowie z szefem CBA na temat Chlebowskiego i Drzewieckiego. Był na straconej pozycji, bo jakkolwiek by nie poruszył potem kwestii ustawy hazardowej, zawsze mógłby być posądzony o przeciek. Wystarczyło nagle wykazać jakiegokolwiek, choćby śladowe zainteresowanie losami feralnej ustawy, aby uruchomić alarm w otoczeniu zainteresowanych osób. Wystarczyło skojarzyć dwa fakty: wizyta Kamińskiego u premiera – zainteresowanie ustawą. A z drugiej strony, jak „ochronić proces legislacyjny” nie zadając żadnych pytań o ustawę?
Tusk nie zasługiwałby na miano wytrawnego polityka jakim jest, gdyby nie zdawał sobie sprawy, że oto wystawiony został na próbę przez człowieka związanego ze skrajnie mu wrogim środowiskiem politycznym.