Najwyraźniej opinia publiczna oczekiwała po kongresie PiS zbyt wiele, a kongres miał być rutynowy. Rutynowo wybrano więc Jarosława Kaczyńskiego, który był jedynym kandydatem na prezesa. Rutynowo wezwano prezydenta do powtórnego kandydowania. Również rutynowo przewodniczący Solidarności Janusz Śniadek zadeklarował swoje poparcie dla PiS, a w konsekwencji dla Lecha Kaczyńskiego, który tym samym ma już dwie wspierające go siły polityczne.
To, co było ważne, powiedzieliśmy rok temu w Krakowie, teraz istniała tylko statutowa konieczność wybrania władz i stąd kongres – powtarzano tytułem usprawiedliwienia przed tymi wszystkimi, którzy spodziewali się wydarzeń bardziej spektakularnych. W Krakowie prezes powiedział – pokój, a nie wojna. Wydawało się to rzeczywiście próbą zredefiniowania dotychczasowej polityki, czyli odejścia od języka ciągłej konfrontacji, a w to miejsce szukania potencjalnych koalicjantów, i może jakiejś bardziej selektywnej formuły opozycyjności. Teraz było tylko nieustanne odbijanie się od PO i przy okazji obijanie Platformy za wszystko, czyli był powrót do nigdy nieporzuconej idei, że trzeba wojny, a nie pokoju. Jednak prezes, rozwijając twórczo teorię „przykrywania” różnych zdarzeń, tym razem wizją plaż w Egipcie i Tunezji dla milionów Polaków, przykrył wszystko, nawet wezwanie prezydenta do reelekcji. Trzeba przyznać, że prezes czasem jak już coś powie, to powie.
Zmierzch Wielkiego Diagnosty
Kongres PiS oceniono jako jałowy, smutny, pozbawiony woli walki, taki, na którym partia godzi się ze swoim opozycyjnym losem, choć lider ciągle marzy, że wróci na stanowisko premiera. Miałem sen – powiedział kilka miesięcy temu Aleksander Kwaśniewski, witając na powrót w szeregach SLD Leszka Millera i wzywając Józefa Oleksego, by też powrócił.