Aborcja na życzenie, odbieranie dzieci rodzicom przez urzędników, więzienie za klapsa, eutanazja, sztuczne zapłodnienie, związki homoseksualne i prawo do adop-cji, walka z krzyżami i religią, utrata tożsamości narodowej i kulturowej, prawa dzieci przeciw opiekunom, prawa zwierząt przeciw hodowcom (rozważa się możliwość ustanawiania prawnych pełnomocników dla maltretowanych zwierząt)... Teraz właśnie na tych frontach rodzimi obrońcy tradycji toczą ideologiczne boje, w których ustawiają przeciwnika według własnych wyobrażeń. Często bez związku z rzeczywistością.
Jeszcze przed kilku laty w głównym nurcie walki politycznej dominowały zawołania, by do Europy nie wchodzić bo upadnie przemysł i rolnictwo, rynek zaleją importowane towary, staniemy się niemiecką kolonią. Po naszym wejściu do Unii, z czego ogromna większość Polaków wydaje się bardzo zadowolona, antyeuropejskość przejawia się w inny sposób: z gospodarki przeniosła się w obszar kwestii bardziej miękkich, trudniej wyliczalnych, a więc światopoglądowych i ideologicznych.
Eurosceptycyzm w polskiej polityce ma tę cechę, że nijak nie może być wyposażeniem jakiejkolwiek ekipy, która przystępuje do rządzenia. Takie są polityczne realia i czysty interes Polski.
Dość przypomnieć jak z tą sytuacją zmagał się po 2005 r. tandem braci Kaczyńskich, zakleszczony z dwóch stron. Prezydent nie anonsował jakichkolwiek rewolucji w relacjach z Unią, przeciwnie, walczył o miejsce przy europejskich stołach. Potem wpadł jednak w pewną sprzeczność sam ze sobą, gdy zwlekał z podpisaniem traktatu lizbońskiego i ścigał się w opieszałości z prezydentem Czech. To rozdygotanie pana prezydenta było wynikiem, jak się zdaje, ścierania się w nim dwóch rodzajów myśli i uczuć. Tych nakazujących być w zgodzie z dążeniami obywateli; i tych bliższych retoryce PiS, umizgującej się do ojca Rydzyka, fobii jego fanów.
Z kolei Jarosław Kaczyński może nawet nie prezentował się jako zdeklarowany i wyrazisty eurosceptyk, ale jako polityk i ideolog, który chciał zbudować „prawdziwą Polskę”, prawdziwie niepodległą, prowadzącą na swoją rękę wielką politykę patriotyczną. Wspólna Europa nie była tu przeszkodą pod warunkiem, że Polska istniałaby w niej na swoich prawach, nie wyrzekłaby się żadnych cech narodowych i religijnych, nie dałaby sobie narzucić żadnych praw i regulacji, które by się jej nie podobały. I już.
Wspólnota wspólnotą, ale najważniejsze żeby racja była po naszej stronie, zwłaszcza w stosunkach z najbliższymi sąsiadami, z Rosją i Niemcami przede wszystkim. Jarosław Kaczyński czuł się spadkobiercą myśli i działań takich bohaterów polskiej historii jak Józef Piłsudski i Roman Dmowski (łącznie!) i na dobrą sprawę nie potrafił i nie chciał wyjść z tamtych doświadczeń. Uważał – i uważa nadal – że Polska znajduje się między młotem a kowadłem i nikt w jej interesie nie będzie nadstawiał głowy. Pod tymi sztandarami mogli się zmieścić różnej barwy i różnego natężenia eurosceptycy.
Odkąd bracia Kaczyńscy stali się politycznie bezradni, obóz narodowo-patriotyczny skupił się na froncie obyczajowym. Co prawda, Unia w kwestiach obyczajowo-prawnych z reguły wydaje rezolucje – będące jedynie stanowiskiem – które nie mają bezpośredniego przełożenia na krajowe prawodawstwo, ale i one są od razu kontestowane, choćby przez polskich europosłów. I to – co intrygujące – na ogół ręka w rękę z PiS i Platformy, choć PO demonstruje werbalnie swój euroentuzjazm. Tam PO-PiS naprawdę istnieje.
Grupa szykująca przewrót
W lutym 2010 r. Parlament Europejski uchwalił rezolucję „w sprawie równości kobiet i mężczyzn w UE”: przeciw byli deputowani z Platformy, PiS i PSL. Joanna Skrzydlewska, europosłanka PO, tłumaczy, że dokument jest bardzo ważny i porusza wiele istotnych problemów, jednak: – Musieliśmy głosować przeciwko niemu, bo zawierał zapis o ułatwieniu dostępu do aborcji.
Kiedy we wrześniu 2009 r. PE przyjął rezolucję, w której kwestionował litewską ustawę zakazującą „propagowania relacji homoseksualnych”, to wśród wstrzymujących się byli nawet brytyjscy torysi, sprzymierzeni z PiS, ale sam PiS oraz Platforma były przeciwko tej rezolucji. Tam gdzie pada słowo „homoseksualista” czy „aborcja”, można być pewnym sprzeciwu zdecydowanej większości polskich deputowanych.
Nasi europrzedstawiciele nie dostrzegają wielkiej przemiany, jaka dziś dokonuje się w koncepcji moralności, etyki, biologii, w filozoficznym konturze ludzkiej jednostki. Te zmiany lansują co prawda realne organizacje i środowiska, ale sam proces postępuje w istocie niezależnie od woli zarówno propagatorów, jak i przeciwników.
Absurdem byłoby przecież przypisywać sufrażystkom, że dzisiaj kobiety mają prawo do głosowania. To nie Abraham Lincoln sam zniósł niewolnictwo i nie tylko rewolucja francuska przyniosła koncepcję równych praw obywateli. Podobnie dzisiaj to nie wyłącznie „agresywne organizacje gejowskie” chcą formalizacji związków homoseksualnych i nie tylko zagorzali ateiści protestują przeciwko symbolom religijnym w gmachach publicznych.
Nawet jeśli tradycjonaliści odnoszą wrażenie, że istnieje zwarty projekt ataku na ich wartości, sterowany z Brukseli przez globalnych iberałów, to jest to złudzenie na zasadzie projekcji: my jesteśmy grupą obrońców tożsamości, to po drugiej stronie też musi być jakaś zwarta grupa szykująca cywilizacyjny przewrót. A trwa po prostu wciąż ten sam proces uwalniania się człowieka od wszelkich determinacji, najpierw ekonomicznej, społecznej, potem kulturowej, wreszcie biologicznej, seksualnej, związanej z wiekiem.
Kolejne obszary ludzkiej kondycji przechodzą w sferę możliwie nieskrępowanego wyboru, a nie konieczności. Kiedyś problemem było umożliwienie ludziom wyboru małżonka, pracy, religii, miejsca zamieszkania, teraz dochodzi wybór stylu życia, modelu rodziny, samej chęci dalszego życia, wreszcie płci lub nawet jej odrzucenia (niedawno obywatel Szkocji otrzymał urzędowe potwierdzenie, że nie ma określonej płci). Tradycjonalistom może się to wydawać drastycznym dowodem ostatecznego upadku, ale im zawsze tak się wydawało. Końców świata było już bez liku: likwidacja monarchii, odebranie władcom boskich atrybutów, laicyzacja, szkolna koedukacja, likwidacja kary śmierci, środki antykoncepcyjne, rozwody, bezwyznaniowość, feminizm.
Stłuczony termometr
Teraz prawo do wspomaganej śmierci, wybór płci, narodowości czy modelu rodziny jednopłciowej wydaje się już ostateczną degeneracją, ale za jakiś czas pojawią się nowe koncepcje i jeszcze nowsze. Dochodzi do tego sukcesywne zmniejszanie się prawotwórczej siły ocennej, która arbitralnie mogłaby ograniczać takie zjawiska z pozycji jednej ideologii. Prawo europejskie podlega tej samej tendencji i broni swobody wyboru, chroni także integralność i godność jednostki niezależnie od tego, jak jest ona oceniana przez swoich antagonistów.
Nie przyjmuje za oczywistą ideologii, która za taką pragnęłaby uchodzić, czego dowodem wyrok europejskiego trybunału, przyznający odszkodowanie Alicji Tysiąc (za brak w Polsce odpowiednich procedur w kwestii aborcji). Postaci kontrowersyjnej, ale ta kontrowersyjność nie podlega ocenie sądu, czego nie potrafią zrozumieć krytycy tego orzeczenia.
Słynne prawo naturalne jest dzisiaj traktowane tylko jako jedna z ideowych propozycji, traci swoją kodeksową moc. Rozbijanie rzekomo naturalnych form, przezwyciężanie tradycji, czyli zachowań będących wynikiem dawnych konieczności i ograniczeń, jest chyba najbardziej wyrazistym trendem, zwłaszcza w europejskim kręgu kulturowym.
Trudno się oprzeć wrażeniu, że gdyby niektórzy nasi obrońcy tożsamości urodzili się na przykład w Jemenie i zachowali swoją strukturę umysłu, dzisiaj braliby udział w demonstracjach przeciwko propozycji tamtejszego rządu, aby zakazać małżeństw zawieranych z dziećmi, bo to przecież tradycja pochodząca od Mahometa, święte prawo Koranu.
Walkę z przejawami emancypacji jednostki można oczywiście prowadzić według znanej konserwatywnej formuły hamowania, nawet ze świadomością ostatecznej przegranej. Gorzej, jeśli robi się z tego program już stricte polityczny, próbuje przeciwstawić „zdrowy polski naród” nacjom „zepsutym”, libertyńskim, które nas wciągnęły w spiralę prowadzącą w przepaść, a w dodatku pozostają z nami w jednej organizacji, i to takiej, która ma ambicje tworzenia narodu europejskiego. A takie konteksty są częste. Zaraza eutanazji płynie, rzecz jasna, z Holandii, wtrącanie się w wychowanie dzieci to pomysły niemieckie i szwedzkie, walka z Kościołem to, zwłaszcza w ostatnich latach, domena tak kiedyś porządnej Hiszpanii. Takie stwierdzenia są na porządku dziennym.
Wciąż istnieje u konserwatystów przekonanie, że można uczestniczyć w europejskim procesie materialnej modernizacji, ale zarazem bronić oblężonego kraju przed modernizacją kulturową, która i tak następuje. Polska twierdza będzie w końcu otworzona. Ważne, aby odbyło się to nie w warunkach postrzeganych jako konkwista, ale w sposób świadomy, ze zrozumieniem tego, co naprawdę dzieje się w dzisiejszej cywilizacji. Ale do tego potrzebny jest powrót do wielkich debat, które pośpiesznie w Polsce zakończono jeszcze w latach 90. Termometr został stłuczony, ale kulturowa gorączka od tego nie spadła. Rośnie. I będzie rosła.