Kraj

Eksperymenty na demokracji

Jak naprawić demokrację?

Alain Le Bot / PHOTONONSTOP SDP / BEW
Czy w Polsce jest demokracja? Chyba tak. Ale czy mamy poczucie, że wpływamy na decyzje polityków?
Polityka.pl

A w Ameryce jest demokracja? Chyba też. A w Niemczech, Danii, Francji, Brazylii? Chyba jest. Dlaczego chyba? Bo jeśli demokracja oznacza rządy ludu (czyli ogółu) i dla ludu, to trudno dziś znaleźć na świecie takie miejsce, gdzie ona realnie działa.

Dwadzieścia lat temu zaczęliśmy w Polsce budować demokrację. I prędko przestaliśmy. Na początku szło nam szybko i do przodu. Częściowo wolne wybory kontraktowe. Pierwsze wolne wybory samorządowe. Pierwsze wybory prezydenckie. Pierwsze całkiem wolne wybory parlamentarne. Co kilka miesięcy nasza demokracja rozszerzała się i pogłębiała. Ale to jeszcze była młoda demokracja. Początkująca. Krucha. W pierwszych latach wciąż nam towarzyszył niepokój, jak długo przetrwa.

Elita, która czuła się za ten proces odpowiedzialna, wiedziała, że demokracja wymaga infrastruktury. Sądy szybko dostały więc niezawisłość, prasa – wolność, partie, związki, stowarzyszenia, fundacje – swobodę działania, obywatele – prawo do demonstrowania, zgromadzeń, strajku, swobodnej ekspresji. Osiem lat po odzyskaniu wolności uchwaliliśmy nową konstytucję, która prawo stawiała przed władzą, dając wyrokom Trybunału Konstytucyjnego moc ostateczną i obowiązującą bez względu na wolę Sejmu. Dzięki tej konstytucji także rząd zyskał niezależność od poselskich kaprysów, bo urzędującego premiera nie można obalić, jeżeli nie umie się wybrać nowego. Stabilność państwa przestała być zagrożona przez doraźne polityczne emocje.

Kiedy weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej, nasza demokracja została ubezpieczona z zewnątrz, bo obie organizacje przyjmują tylko państwa demokratyczne. Rada Europy i OBWE, do których też należymy, pilnują, by nasza demokracja działała fair i była praworządna. Formalnie mamy więc demokrację lege artis, że mucha nie siada. Ale czy to znaczy, że mamy demokrację? Albo: czy dzięki całej tej wielkiej infrastrukturze mamy poczucie, że Polska od nas zależy? Czy zależy od Pani? Zależy od Pana? Zależy od ludzi, których znacie? Albo jeszcze ina-czej: ile znacie osób uważających, że od nich zależy?

Paradoksalnie pokazały ten problem prawybory w PO. 46 tys. Polaków mogło się przekonać, że od nich zależy, kto będzie prezydentem. Wszyscy pozostali mogli się tylko przyglądać – z wyjątkiem niewielkiej grupy mającej niezwykły przywilej czynnego dostępu do mediów, który oznacza możliwość kształtowania opinii pozostałych, więc także tych 46 tys. Teraz, gdy 46 tys. dokonało wyboru (w praktyce tylko ich część), pozostali będą mogli wybrać. Teoretycznie z szerokiej palety – od Kononowicza do Korwina-Mikkego. Ale prawdziwy wybór – nie ma co udawać – będzie między wybrańcem 46 tys. a kandydatem PiS, którego wskaże kilka osób z kierownictwa partii, a faktycznie jedna albo dwie osoby. Z tej pary lud może sobie wybrać, kogo chce. W pierwszej turze będzie też oczywiście mógł oddać głos na jakiegoś trzeciego kandydata, ale z góry wiadomo, że będzie to głos stracony (może honorowo, a może głupio stracony). W drugiej turze (jeśli do niej dojdzie) tak czy inaczej natkniemy się na parę wskazaną przez 46 tys. i braci Kaczyńskich.

Lud porządnie nastraszony

Gdzie w takim mechanizmie jest miejsce na władzę ludu, czyli demokrację? W wyborach parlamentarnych? Czy tam będzie inaczej? Najwyżej o tyle, że wolno nam będzie sensownie wybierać pomiędzy czterema lub, powiedzmy, sześcioma ułożonymi przez kilkuosobowe sztaby listami wyborczymi. Merytoryczna treść naszego wyboru będzie jednak nie tylko niejasna, ale też niepewna. Bo z programów wyborczych nie wynika przecież, co jakaś partia naprawdę chce zrobić. SLD nie zapowiadało zamknięcia barów mlecznych i odebrania zasiłków społecznych sierotom, PiS nas nie ostrzegało, że odda oświatę Giertychowi, a wywiad Macierewiczowi; PO się zarzekała, że nie skomercjalizuje szpitali.

Głosowanie ludu w wyborach parlamentarnych nieodmiennie przypomina strzelanie kompletnie pijanego do sylwetki biegnącego dzika na cyrkowej strzelnicy. Przede wszystkim staramy się trafić w strzelnicę, czyli w partię, która wejdzie do Sejmu. Trafienie w dzika, czyli w partię, która zrobi to, czego rzeczywiście chcemy, jest kwestią mało prawdopodobnego przypadku. Bo partie zwykle nie robią tego, co obiecały zrobić, a robią to, czego nie obiecały robić lub wręcz to, czego obiecały nie robić. Lud, który wybrał władzę, patrzy więc na nią zwykle z szeroko otwartymi ustami i oczom własnym nie wierzy.

To nie jest polska specyfika. Lud brytyjski szeroko otwartymi oczami patrzył, jak Blair wysyła wojsko na wojnę do Iraku, a lud niemiecki długo nie mógł uwierzyć, że pacyfista Fischer agituje za wojną. Lud niemiecki nerwowo przecierał też oczy, gdy socjalista Schröder ciął socjal. Lud francuski szerzej otwierał zaś oczy, kiedy liberał Sarkozy ruszył na wojnę z bankami. Żaden z nich nie pytał swojego ludu o zdanie. I nie przypadkiem nie pytał.

Reguła współczesnych demokracji jest taka, że kiedy władza pyta lud o zdanie, z zasady odpowiada on inaczej, niż ona sobie życzy. Przekonaliśmy się o tym boleśnie, gdy francuska i holenderska władza nieroztropnie spytała, czy jej lud życzy sobie zreformować Unię. Lud sobie tego życzył, ale odpowiedział, że sobie nie życzy, bo nie lubił władzy i chciał jej zrobić na złość. Władza ludu okazała się więc tak samo przeciwna jego intencjom, interesom i woli jak władza jego chwilowych wybrańców.

Wszystko to sprawia, że chwilowość władzy stała się głównym wyrazem demokracji. Lud daje władzę z radością i z jeszcze większą radością ją przy pierwszej okazji odbiera. Chyba że się przestraszy. Tylko lud porządnie nastraszony może jeszcze oszczędzić sprawujących władzę. Anglicy tak się przestraszyli radykalizmu swoich konserwatystów, że ponad dekadę pozwolili rządzić laburzystom. Amerykanie tak się przestraszyli ibn Ladena, że dali dwie kadencje Bushowi. Niemcy tak się przestraszyli kryzysu, że pozwolili chadekom rządzić drugą kadencję. Polacy tak się boją PiS, że dadzą drugą kadencję Tuskowi i jego kolegom. Siłę tego motywu dobrze widać w sondażach. Większość chce głosować na Platformę, choć większość źle ocenia jej rządy.

Na całym demokratycznym Zachodzie narasta frustracja, którą wyraża pogląd „staczamy się, a system nie daje nam szansy, by to zmienić”. I Zachód istotnie się stacza. Jego relatywne bogactwo maleje na tle reszty świata. Jego globalne wpływy systematycznie się kurczą. Jego podstawowe problemy (demografia, nowe nierówności, rosnące zadłużenie, wywołujący krachy system finansowy, przenoszenie się realnej innowacyjności do Azji) są coraz groźniejsze, a władza jest wobec nich bezradna i na ogół de facto bezczynna.

Z grubsza wiadomo, jakie mechanizmy sprawiły, że do tego doszło. Od kilkudziesięciu lat opisywało je wielu politologów i krytyków społecznych, od Daniela Bella i Samuela Huntingtona w latach 70. i 80. po Benjamina Barbera i Ulricha Becka w ostatnich dwóch dekadach. Demokrację stworzyli świadomi obywatele, którzy zbiorowy los brali w swoje ręce. Ale gdy cywilizacja zachodnia coraz bardziej ewoluowała w kierunku hedonizmu i konsumpcjonizmu, obywatele coraz mniej interesowali się sprawami wspólnymi, a coraz bardziej własnymi. Sprawy publiczne mogły ich na krótko przyciągnąć tylko wtedy, gdy wiązały się z silnymi emocjami.

Pod koniec XX w. polityka została zamknięta w dwóch narracyjnych schematach: horroru lub komedii, walki lub zabawy, lęku lub entuzjazmu. Narracja epicka, w której życie naturalnie się toczy i w której można rozwiązywać rzeczywiste problemy, stała się zbyt mdła i banalna, by przyciągnąć uwagę ogółu i skłonić lud do działania. Lud zachęcany przez coraz bardziej rozrywkowe media zajął się prywatnymi sprawami (konsumpcją, zabawą), a politykę zostawił politykom oraz ekspertom i lobbystom, którzy się ze sobą stopniowo zmieszali i zlali w jedno. Społeczne interesy przestały być demokratycznie reprezentowane, opinie kształtowane, a potem wyrażane, problemy rozwiązywane.

Polityczni analfabeci

U schyłku XX w. polityka stała się dziedziną szoł-biznesu, a wybory rodzajem teleturnieju czy konkursu piękności. Nie wybieramy przecież między takim czy innym systemem ochrony zdrowia ani między jednym czy drugim systemem emerytalnym, nie decydujemy o naszym wspólnym losie, wysokości podatków, kształcie społeczeństwa. Wybieramy między Tuskiem, którego lubimy i przy którym czujemy się bezpiecznie, a Kaczyńskim, którego się boimy i go nie lubimy. Lub na odwrót.

Gnuśność uczyniła lud politycznym analfabetą. Dużej części ludu nie chce się nawet raz na cztery lata użyć kartki wyborczej. A wiele badań wskazuje, że jeśli jej używa, to w ogromnej większości kieruje się powierzchownym wrażeniem. Zmiany cywilizacyjne zdewastowały fundament demokracji. Sprawiły, iż lud stracił powagę, której mu potrzeba, by realnie sprawować demokratyczną władzę (jeśli doczytaliście Państwo aż do tego miejsca, to znaczy, że stanowicie szlachetny, lecz anachroniczny wyjątek), a jego wybrańcy stracili motywację, by ludowi służyć i służą głównie sobie. Bardziej im się opłaca lud bawić lub go straszyć, niż męczyć się, reprezentując jego interesy. Gdyby ten proces się domknął, obejmując cały lud i wszystkich jego wybrańców, doświadczylibyśmy faktycznego końca demokracji. Ale szczęśliwie się jeszcze nie domknął. Dzięki temu chwilowo mamy tylko kryzys zapowiadający koniec takiej demokracji (klasycznej, elektoralnej, instytucjonalnej, parlamentarno-gabinetowej) i dający szansę na to, by się narodził jakiś nowy model.

Nikt oczywiście nie wie, jaki polityczny model zastąpi starą demokrację. Ale coś się zaczyna na horyzoncie wyłaniać.

Po pierwsze, między gnuśnym ogółem a egoistycznymi partiami powstały nowe ruchy i inicjatywy społeczne tworzone przez grupki aktywnych obywateli, którym konsumpcja i zabawa nie starcza do życia. Ekolodzy, feministki, alterglobaliści, ruchy religijne mają dziś często większy wpływ na władzę niż partie, które ją formalnie wyniosły. W niektórych sprawach Rodzina Radia Maryja i Kongres Kobiet, animujący ruch na rzecz parytetów, silniej wpływają na kierownictwo PiS i PO niż członkowie ich partii.

Relatywnie nieliczne, ale mocno zmobilizowane grupy tworzone często ad hoc do załatwienia jakiejś jednej sprawy, przywracają konieczną mobilność scenie politycznej, okupowanej przez zabetonowane w swoich doktrynach i hierarchiach partie. To nie znaczy, że partie tracą rację bytu. Przynajmniej na razie. Ale ich znaczenie maleje. Ich zdolność wyznaczania agendy słabnie. Okopały się za systemem partyjnych przywilejów, uzyskały masę, przez którą trudno jest się z zewnątrz przebić, ale stały się przez to na tyle ociężałe, że muszą się liczyć z dynamicznymi, względnie małymi, samozwańczymi reprezentantami jakichś popularnych wartości, wizji albo interesów. W tym sensie scena polityczna upodabnia się do współczesnych teatrów wojennych. Trzon wciąż stanowią wielkie armie, ale ich rola maleje na rzecz niewielkich, mobilnych i silnie zmotywowanych oddziałów zdolnych do przeprowadzenia spektakularnych akcji.

Oczywiście skuteczność nowych ruchów ma swoje granice. Swoją agendę mogą narzucić władzy i potężnym partiom tylko pod warunkiem, że przyciągną uwagę popularnych mediów i zdobędą oparcie w sercach ludu. Wtedy władza stopniowo się przyłączy. Nowe ruchy wietrzą i dynamizują współczesną demokrację, ale nie wiadomo, czy przywracają jej racjonalność i reprezentatywność. Priorytety powstających ad hoc środowisk są przecież z natury przypadkowe, a siłę daje im przede wszystkim medialność – nie waga problemu, skala faktycznego poparcia i sensowność proponowanych rozwiązań.

Pomogą ochotnicy

W inną stronę zmierzają projekty tak zwanej demokracji deliberatywnej, którą zaproponował Habermas. Podobnie jak nowe ruchy, odwołują się one do zainteresowanych wspólnymi sprawami obywateli. W wariancie radykalnym nazywanym demokracją partycypacyjną (od wielu lat stosowanym np. w wielkich miastach Brazylii do dzielenia samorządowego budżetu) demokracja deliberatywna przekazuje prawo podjęcia decyzji grupie ochotników gotowych poświęcić swój prywatny czas na wspólne zgłębienie problemu. W wariancie ostrożniejszym (tzw. sondażu deliberatywnym wypróbowanym ostatnio w Poznaniu) grupa ochotników proponuje władzy warianty rozwiązania jakiegoś problemu (tu chodziło o wykorzystanie obiektów po Euro). Grupa deliberująca (w Brazylii licząca czasem wiele tysięcy osób) poznaje projekty, wysłuchuje opinii, wgłębia się w szczegóły i o nich dyskutuje pod kierunkiem specjalnych animatorów. A kiedy czuje się już kompetentna, podejmuje decyzję. Podobnie jak ława przysięgłych w anglosaskim sądzie.

Demokracja deliberatywna daje podmiotowość części ludu, która rzeczywiście jest zainteresowana sprawami publicznymi i kompetentnym podejmowaniem racjonalnych decyzji. W warunkach wyborów powszechnych ta grupa zawsze zostanie nakryta czapkami przez gnuśną i lekkomyślną większość, kierującą się płytkimi wrażeniami albo emocjami kształtowanymi przez rozrywkowe media.

Co gorsza, decyzje podejmowane przez wybrańców ludu (posłów, senatorów, radnych) też są zwykle mało merytoryczne. Wybrańcy w większości głosują bowiem, jak im partia każe, a partia zwykle każe tak, jak się wydaje kilku jej przywódcom w oparciu o opinie kilku partyjnych ekspertów, których ci przywódcy sami sobie wybiorą.

Jeśli się pamięta, że wskutek niskiej frekwencji największa partia w polskim Sejmie ma zwykle poparcie nie więcej niż kilkunastu procent uprawnionych wyborców, że podejmujący decyzje partyjni przywódcy reprezentują zwykle tylko część partyjnego spectrum, więc też część elektoratu partii (czyli kilka procent uprawnionych wyborców) i że nie sposób sobie wyobrazić głupstwa, którego by jakiś utytułowany ekspert nie wygłosił, trudno jest uznać, że metoda parlamentarnego podejmowania decyzji jest w istocie dużo bardziej demokratyczna (reprezentatywna) i trafna od deliberacji.

Problemem demokracji deliberatywnej jest głównie legitymizacja, bo w świadomości powszechnej wybory i demokracja to niemal to samo, a deliberacja to władza samozwańców. Problem legitymizacji daje się jednak rozwiązać, jeśli mająca demokratyczny mandat władza formalnie przekaże kompetencje ochotniczo deliberującej grupie. Tak jest na przykład w Danii, gdzie konkretne decyzje powierzane są tak zwanym konferencjom konsensusowym, podczas których wyłoniona w losowaniu grupa zwykłych obywateli tak długo studiuje i dyskutuje problem (np. lokalizację spalarni), aż dojdzie do wspólnych konkluzji.

Oddać i podzielić się

Bardziej sformalizowana jest stosowana w niektórych stanach Ameryki tzw. cywilokracja (obywatelokracja), polegająca na tym, że decyzja oddawana jest specjalnie wyłonionej grupie obywateli. W pierwszym etapie grupa wyłaniana jest losowo spośród ochotników. W drugim osoby wylosowane poddawane są zatwierdzonemu przez sąd testowi kompetencji (badającemu głównie zdolność rozumienia i rozumowania). O składzie grupy decyduje więc zarówno rozkład statystyczny, jak i predyspozycje intelektualne. Tak wyłoniona grupa podejmuje decyzję po zebraniu dostępnych informacji, poznaniu rozmaitych opinii i przeprowadzeniu debaty.

Każda z technik delibaratywnych daje większe szanse podjęcia sensownej decyzji niż tradycyjny mechanizm upartyjnionej i upolitycznionej demokracji elektoralnej, ale żadna nie może jej zastąpić. Kluczowe jest zatem pytanie, czy wybrańcy ludu gotowi są uznać pogłębiającą się ułomność współczesnej demokracji, wyciągnąć z niej wnioski i podzielić się władzą z osobami nieposiadającymi demokratycznego mandatu. Są symptomy wskazujące, że niektórzy już tak. Nie tylko w Brazylii, Danii czy Ameryce.

Dwie uchwalone w obecnej kadencji ustawy wyraźnie idą tym tropem, przesuwając ciężar decyzji politycznych poza krąg wybrańców. Jedna wybór prokuratora generalnego powierzyła Krajowej Radzie Sądownictwa, która proponuje prezydentowi tylko dwóch kompetentnych kandydatów. Druga zaś nominację członków Rady IPN (pośrednio także prezesa) oddaje radom wydziałów historycznych uniwersytetów i reprezentacjom korporacji prawniczych.

W ten sposób demokratyczni wybrańcy się samoograniczają na rzecz merytokracji, a polityczną podmiotowość uzyskują gremia kompetentne, lecz niemające mandatu pochodzącego wprost z demokratycznego wyboru. Demokracja staje się dzięki temu bardziej racjonalna, choć z jej uobywatelnieniem nie ma to jeszcze zbyt wiele wspólnego.

Kierunek jest jednak jasny. Obowiązujące modele demokracji dobrze pasowały do klasowych społeczeństw i wyzwań epoki przemysłowej. Partie przypominające fabryki były ochotniczymi armiami wielkich grup społecznych i walczyły o ich interesy. Dziś rozbieżność interesów jest mniej wyrazista, bo wielkie podziały klasowe utraciły ostrość, a znaczenia nabrały różnice dzielące społeczeństwo na bezlik rozmaitych zachodzących na siebie mniejszości. W dodatku błyskawicznie rosnąca złożoność i liczba problemów sprawia, że coraz trudniejsze staje się stwierdzenie, co leży w naszym interesie, a co nam zaszkodzi. To sprawia, że demokracja dobrze działająca jeszcze pół wieku temu staje się niewydajna i niesatysfakcjonująca, a często przeciwskuteczna. Jeśli nie chcemy sprowadzić jej do zestawu frustrujących wszystkich i tylko utrudniających nam życie rytuałów, trzeba ją pilnie poddać modernizacji, którą przeszły (i nadal przechodzą) inne sfery życia.

Polityka 14.2010 (2750) z dnia 03.04.2010; Kraj; s. 28
Oryginalny tytuł tekstu: "Eksperymenty na demokracji"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną